Dane szczegółowe: | |
Wydawca: | Prószyński |
Oprawa: | miękka |
Ilość stron: | 72 s. |
Wymiar: | 142x202 mm |
EAN: | 9788374690416 |
ISBN: | 83-7469-041-0 |
Data: | 2006-05-25 |
Opis książki:
Masz kłopoty z rzeczywistością? To znaczy, że i ona ma je z Tobą. Witaj więc w realu! Oczywiście nie powiem Ci, że to "wciągająca” lektura - musisz sprawdzić sam(a). Każde opowiadanie to lustro. Które jest Twoje?
FRAGMENT:
AAA.
Absolutna dziwność istnienia,
czyli blog niejakiego Jałtorka
Przyszedłeś na świat. I dobrze zrobiłeś. A ja - autor, Jałtorek, jestem, mieszkam, mam, zajmuję się, pracuję od do, na, w, i ślubuję miłość, wierność oraz uczciwość fikcji, a także regularne jej zdradzanie z rzeczywistością (tu wyszedłem wyrzucić śmieci, następnie wstawiłem brakujące znaki interpunkcyjne i zamieniłem "a także” na "oraz”, trochę ścierpła mi noga - a Wam?).
Otóż siedziałem sobie ostatnio na balkonie, czytając przykładnie KSIĄŻKĘ [płaski, kanciasty przedmiot papierowy, który... ech, szkoda gadać, dawniej takim przedmiotom poświęcano sporo czasu], gdy nagle usłyszałem cudowny, wielokondygnacyjny bluzg od strony sąsiadów, sygnalizujący początek odlotowej imprezy, a następnie szereg piosenek śpiewanych wzmocnionymi głosami: "Dziewczyno, nie wychodź za bogatego”, "W zielonym gaiku”, "Miała baba indora” itp.
Już widzę na moim miejscu bardziej wyrafinowanego autora, jak jego delikatny naskórek drży i mieni się barwami od niespodziewanego lubego i nienawistnego dotknięcia rzeczywistości. Jak subtelna intelektualna piana opada, by potem - rozdmuchana i rozbełtana do granic wytrzymałości - znowu wznieść się ponad doznaną trywialną przykrość, że ja tu sobie wysoko, a oni mi tam nisko. A ja, Jałtorek, co? - spytacie. Wycofałem się w głąb mojej przepastnej kawalerki, zamknąłem drzwi balkonowe i okna, rzuciłem do lustra kilka przekleństw, sprawdzając efekt (taki sobie, facet mówi bez przekonania, poza tym okulary psują wszystko - nie da się przekonująco kląć w okularach), po czym poszedłem do łazienki zrobić pranie (spokojnie, nie mam żony, ale mam pralkę, jakoś sobie radzimy; stawiam na rozwiązania racjonalne). Skundlone skarpetki - z niewiadomej pary i niewiadomego koloru, bez kształtu, choć nie bezpańskie (trudno mi jednak się do nich przyznać, one nie skończyły półtora fakultetu) - wyły zagubione pomiędzy rękawami pięciu koszul, wyskakiwały ze slipów, wbiegały złośliwie w zakurzony kąt za miską klozetową. Jutro opowiem Wam lub nie opowiem, czy dostałem szału.
Nie dostałem szału. Wk... się ordynarnie, tak jest, orrrrdynarnie (i to mimo okularów, a słowa wkurwiłem się nie napisałem, żeby nie sprawiać nadmiernej frajdy niektórym czytelnikom). Jednak wściekłem się nie z powodu skarpetek, a "Góralu, czy ci nie żal”. Nie żeby śpiewali za głośno, zawsze się drą, jak się spiją, ale wyszli z "Góralem” na klatkę schodową i fałszowali w trakcie rozmowy z szefem, który właśnie znowu odkrył, że jutro muszę się stawić w pracy. JUTRO JEST SOBOTA!!! Pewnie, że było mi żal siebie i weekendu, choć nie jestem góralem, więc jak skończyłem tłumaczyć szefowi, żeby się nie martwił, że mi psuje odpoczynek, że to dla mnie drobnostka, właściwie przyjemność, tak, sama przyjemność, bo przecież jestem sam i potrzebuję zajęcia, a wazelina zalewała już słuchawkę, to wyskoczyłem na klatkę schodową i wydarłem się tak, że jeden z całkiem zapitych sąsiadów wytrzeźwiał i pierwszy raz popatrzył na mnie z odrobiną szacunku. Przynajmniej tyle.
Otwórz oczy, poczuj się światowo!
Dzień Twój = Dzień Świata = Dzień Dobry.
Przyjemny miejski dzionek w XXI wieku. Rano w drodze do tramwaju zauważyłem:
a) profesjonalnego gmeracza w śmieciach; z precyzją chirurga operował szpikulcem w wielkim baku na śmieci, segregując następnie odpadki na małym czterokołowym wózku; b) dzieci biegające od domu do domu, żeby złośliwie wcisnąć czyjś domofon; c) trzęsącą się staruszeczkę, która trzymała w drżącej ręce foliowy worek z krwistą wątróbką; d) młodą przedstawicielkę płci przeciwnej, która to przedstawicielka wprawnym gestem zgasiła papierosa na ścianie sąsiedniego domu; e) siebie w wystawowej szybie; byłem sobie niepodobny, sobie obco-znajomy, w dodatku nie miałem cienia. Postanowiłem więcej nie myśleć, to znaczy patrzeć na wszystko z bezwzględnym optymizmem. Jest nadzieja, że jeśli nie rozpoznaję sam siebie, to i w pracy nie będą na mnie zwracać uwagi. Nie ma głupich, sam nie oddam się do korekty.
Jedyny, który kręci cię za darmo.
(taiwś).
W tramwaju na widok bliźnich (bliźnich najlepiej bowiem odczuwa się w tramwaju) zacząłem układać sobie w duchu nowoczesny dekalog, wersja, powiedzmy, pragmatyczna:
1. Nie mamy innych bogów, żadnych bogów nawet, ale inni bogowie mają nas. Cześć dla nich musimy wyrażać każdego dnia hałasem i ilością. Poza tym jesteśmy do wzięcia. Możemy zrobić interes. [Tramwaj wyhamował ostro, ktoś chyba zajechał mu drogę. Mmm, rozpędzony małolat za przyciemnionymi szybami. Sąsiad przede mną słucha nagranego młota pneumatycznego, podryguje w takt. Prasa dzisiaj cała we krwi: nareszcie zdarzył się odpowiednio fotogeniczny masowy wypadek, dołączyli gruszkę z pompką z czerwoną cieczą, żeby się móc w trakcie lektury dodatkowo polewać.]
2. O Boże! Jezus Maria! Rany Boskie! Matko Boska! Matko Przenajświętsza! Matko jedyna! Święci Pańscy! Krzyż Pański! Chryste Panie! Boże jedyny! Sakramencko! Jak z krzyża zdjęty! [Bez komentarza.]
3. Dzień święty to dzień wolny od pracy, który trzeba poświęcić nadrobieniu zaległości w spaniu, gotowaniu, jedzeniu, zakupach, praniu, sprzątaniu, seksie, wyjazdach i pracy. Na więcej, nawet przy najlepszych chęciach, nie ma czasu. [No właśnie, co by tu jutro z tej skromnej listy zrealizować? Potrzebny byłby jeszcze dzień wolny od dnia wolnego, żeby coś wybrać. Postulat do władz: Dzień wolniejszy od dnia wolnego!]
4. Ogólnie biorąc, nikt nic nie ma do ojca i matki, ale żeby czcić? Że niby jak? A kiedy? I właściwie za co? [Ustąpić, nie ustąpić miejsca? Jest mocno starsza, tylko że farbowana, nikt się, cholera, młodszy nie kwapi, ale co, ja harcerz jestem czy jak, no dobra, niech jej będzie. Sam niedługo będę przeszukiwał wzrokiem ludzkie plecy, żeby znaleźć zrozumienie.]
5. Nie zabijaj - ostro powiedziane. Osobiście prawie nikt nie jest za zabijaniem. [Albo raczej prawie nikt nie jest za zabijaniem osobiście.] Ale wszyscy się zgadzają, że czasem trzeba kogoś po prostu wyeliminować. Dokładnie. [Mówi się też, apropos tramwaju, o kasowaniu. W przyszłości pewnie będziemy delektowali się deletowaniem innych.]
6. Ależ to przyjemność cudzołożyć! Choćby tylko troszeczkę. Jak się to zrobi cichutko i żeby nikt nie widział, to co komu do tego. A w myślach, ech, w myślach to dopiero jest frajda. [Cudze łóżko - nie, naprawdę wolę swoje, i żeby potem nie musieć na nikogo łożyć. Zresztą kiedyś, na całkowitą starość, przestanę. Wtedy przeproszę. ] 7. Czasem przecież zdarzy się coś podpatrzyć, odgapić, coś zabrać, podprowadzić, skopiować, przepisać, wziąć niechcący czy przez nieuwagę, wypożyczyć na wieczne nieoddanie, a nawet zagarnąć, przejąć czy posiąść, ale czy trzeba od razu z tego robić złodziejstwo? Nie te czasy! [Prawda, proszę pani, pana? Prawda, szefie?]
8. Informacja to rzecz podstawowa. Jeśli się w porę nie dowiesz albo nie ujawnisz tego, co wiesz, to już cię nie ma. No i trzeba wiedzieć, jak coś powiedzieć, komu i za ile. Zanim powiesz, że deszcz pada, zastanów się, kto może mieć w tym interes. [Zaraz będzie wysiadka.] 9. Bliźni, którego żony pożądam, nie jest moim bliźnim, to obcy, bezduszny facet, który jej nie rozumie. Mąż, którego pożądam, nie ma żony, ale obcą, bezduszną kobietę, która go nie rozumie. Trzeba im pomóc. [Na przykład ta wysoka ruda piękność pod oknem wyraźnie potrzebuje pomocy, mmm, wszech - że tak powiem - stronnej.] 10. Żadnej rzeczy, którą już mam, nie chcę, gorszych też nie. [Pewnie, ale z paroma osobami zamieniłbym się na samochód i kobietę. Bo nie mam. Z powodu paru życiowych stłuczek, rzecz jasna, bez mojej winy.]
Dojechałem w ten sposób do pracy. A tam - działania pozorowane; okazało się, że mamy sobotę pracującą, bo spodziewamy się kontroli w firmie, ale nikt dokładnie nie wie, co będą sprawdzać, a sprawdzanie wszystkiego jest niemożliwe, więc markujemy gorączkową robotę. Wszyscy jednak jesteśmy myślami gdzie indziej (ja ciągle dopracowuję komentarze do siódmego przykazania), z wyjątkiem szefa, który najwyraźniej ma jakiś problem. Ja też mam problem, i to szef nim jest.
Zaczęło się od pytania, czy udała mi się wczorajsza impreza i czy ból głowy nie będzie mi przeszkadzał w pracy. Na pytanie, jaka impreza, popatrzył na mnie tak złośliwie, że od razu przypomniałem sobie sąsiadów (i moją wersję piątego). Zagmatwałem się w tłumaczeniach, aż się spociłem. No i o to chodziło - on uwielbia wprawiać nas w taki stan. Mógłby zasiadać w parlamentarnej komisji śledczej. Też niby tylko ustala fakty, ale jakoś te fakty ma już wstępnie ułożone na moją niekorzyść. Oczywiście dodał, że od razu moja skwapliwa chęć przyjścia do pracy wydała mu się sztuczna (a niby jaka miała być?). Po czym zasugerował z troską, żebym zaczął o siebie dbać, bo mężczyzna w tym wieku, zwłaszcza mężczyzna o nieustabilizowanym trybie życia (dawniej zawsze miałem ustabilizowany - wszystkie moje soboty wolne, wszystkie wolne kobiety moje! Fakt, że były tylko dwie, nie zmienia natury faktu)... Czego jak czego, ale troski szefa o mnie to ja od jakiegoś czasu znieść nie mogę, więc wziąłem głęboki oddech, zawróciłem w miejscu i pobiegłem, niczym szarżujący nosorożec, w otwarte drzwi, prosto na wchodzącą panią Irenkę, która tylko, biedactwo, zdążyła pisnąć, nie wiem - z rozkoszy czy zgrozy (szóste? piąte?). Komentarza szefa nie powtórzę, bo jakąś własną godność mam.
I pomyśleć, że cała jego niechęć do mnie wzięła się z tego szkolenia w Bieszczadach, które miało nas zintegrować. Już kiedy usłyszałem o dobrowolnym, ale absolutnie koniecznym wyjeździe na wspaniały integracyjny (a co, my jakaś klasa integracyjna dla "pracujących inaczej” jesteśmy, czy co?) obóz w dzikie góry (prościej było powiedzieć: tam, gdzie nie działają komórki, o czym mieliśmy się boleśnie przekonać), na którym przeżyjemy niezapomniane przygody (co w połowie okazało się prawdą - niczego nie zapomniałem) - miałem złe przeczucia. Gdyby mi ktoś wcześniej powiedział, że pomysł na integrację oznacza grupowy wyjazd na koniec świata, gdzie zamiast odpoczywać w samym środku byłego PGR-owskiego gospodarstwa, będziemy strzelać do siebie nabojami z farbą i wydawać wojownicze okrzyki, na pewno bym nie pojechał.
Kiedy więc szef dał mi do zrozumienia przy śniadaniu (za oknem sielanka, błękit, kot wygrzewa się na tarasie, leżaczki aż się proszą o zajęcie, piwko się chłodzi, a obsługa chodzi w mini i bez rajstop), że nie wolno mi korzystać ze słońca, stawu i kwitnących łąk, że nie mam prawa się opalać ani spacerować czy jeździć konno, o czytaniu KSIĄŻKI [zobacz objaśnienia na początku] nie wspominając, bo moim obowiązkiem jest integrować się z zespołem pracowniczym poprzez paintball, to najpierw z czarującym uśmiechem odpowiedziałem, że jestem zdeklarowanym pacyfistą, potem broniłem się zaciekle przed podejrzeniami o brak społecznego wyrobienia, niekoleżeńskość, egoizm itp., a w końcu zagroziłem, że próbnie ostrzelam we wszystkich kolorach tęczy białą beemwicę szefa.
Zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie dopiero wtedy, gdy zagroził mi wpisem do akt, więc zgiąłem się wpół w ataku nagłego bólu (jeszcze nie wiedziałem czego, lecz wiedziałem, że nie do zniesienia) i przepraszając najuprzejmiej szefa za chwilową niedyspozycję, która nie pozwala mi uczestniczyć w wymarzonej rozrywce, udałem się cierpieć do mojego pokoju. Po dwóch dniach diety i ostentacyjnego siedzenia w cieniu na tarasie w pozycji półleżącej osiągnąłem dno dezintegracji z szefem. Wciąż żałuję, że jednak się nie zgodziłem i po prostu nie obryzgałem, całkiem przypadkowo, jego białego pudła. Jedynie pamięć współczującej obsługi (niestety, ta akurat nie chciała się integrować) koi moje wspomnienia.
Książka "Witajcie w realu!" - Dorota Korwin-Piotrowska - oprawa miękka - Wydawnictwo Prószyński.