pokaz koszyk
rozwiń menu
tylko:  
Tytuł książki:

Walczę, więc jestem

Autor książki:

Wojciech Zabłocki

Dane szczegółowe:
Wydawca: PIW
Rok wyd.: 2006
Oprawa: miękka
Ilość stron: 304 s.
Wymiar: 147x300 mm
EAN: 9788306030020
ISBN: 83-06-03002-8
Data: 2006-04-28
Cena wydawcy: 35.00 złpozycja niedostępna

Opis książki:

Wojciech Zabłocki: z zawodu architekt, z pasji szablista, z zamiłowania malarz.
Te trzy wątki, ale i Wypominki rodzinne i towarzyskie stanowią lwią część prezentowanych wspomnień. Pełno w nich intrygujących zdarzeń, barwnych historii, ciekawych ludzi. Wszystko okraszone bogatą dokumentacją około stu zdjęć. Wojciech Zabłocki uczestniczył w czterech olimpiadach, na których zdobył wraz z drużyną dwa razy srebrny i raz brązowy medal. W 1953 roku został mistrzem świata juniorów, czterokrotnie był drużynowym mistrzem świata w szabli, w 1989 roku mistrzem świata weteranów. Trenuje do dziś. Zdyscyplinowany, pracowity, lubiany, szybko dał się poznać (zarówno kolegom, jak i rywalom) jako sportowiec-gentelman. Jak mało kto potrafił pogodzić uprawianie sportu ze studiami i pracą zawodową. Nie zaniedbując żmudnych treningów, nie obniżając wysokiej klasy szermierczej, ukończył z wyróżnieniem architekturę. Projektował obiekty sportowe w Warszawie, Zgorzelcu, Lesznie i Głogowie. Za Ośrodek Olimpijski w syryjskiej Latakii Wojciecha Zabłockiego uhonorowano nagrodą specjalną na Biennale Architektury w Sofii w 1989 roku. Para się także malarstwem i literaturą. W 1962 roku ukazała się książka Z workiem szermierczym po świecie, a w 1987 roku Cięcia prawdziwą szablą, popularyzujące pasję autora, wychowawcy wielu młodych "rycerzy".
fragment
Krew na głowni
(...)
Było to w Krakowie w 1951 roku. Pewnego upalnego popołudnia trenowałem z niezapomnianym fechtmistrzem Tadeuszem Friedrichem w piwnicznej sali Krakowskiego Klubu Szermierzy, w dawnym budynku Sokoła.
Było mi gorąco, zdjąłem dres i rozpiąłem koszulę. Nie powinienem był tego robić, ale z Tadeuszem czułem się zupełnie bezpieczny. Trener był bardzo ostrożny i nie należał do fechtmistrzów brutali, którzy tylko czekają, aby udowodnić, że uczeń niedokładnie wykonuje zasłony, bijąc nas ile wlezie w odsłonięte miejsca, żebyśmy na własnej skórze doświadczyli, jakie robimy błędy w obronie. Potem mogliśmy się wzajemnie chwalić pod prysznicem krwawymi pręgami na całym ciele, które jednak znikały po paru dniach. Ta bezwzględna metoda dawała w praktyce dobre rezultaty, bo uczyła prawidłowych zasłon.
Tadeusz był trenerem delikatnym i uważnym. Właściwie było nie do pomyślenia, że może mu się przydarzyć to, co się tego wieczoru przydarzyło.
Friedrich kazał mi wykonywać odbicie i cięcie na głowę rzutem, robiłem to już tysiące razy, ale Tadeusz był niezwykle dokładny i wymagający i ciągle mu się coś nie podobało: a to za wolno, a to nie trafiam w czubek głowy, tylko w policzek, a to odbicie za słabe, a to cięcie przyłożone.
– Jak ty dzisiaj robisz, Kajtek! – tak mnie nazywał. – Nie wyspałeś się, czy co? I to ma być odbicie? Przecież ja ci je wyminę. Uważaj!
Rzeczywiście. Poszedłem do ataku, znowu źle. Friedrich uciekł mi ze swoją głownią, rozpędzony nadziałem się na nią i poczułem, jak zimny koniec żelaza przecina mi pierś nieco powyżej serca. Krzyknąłem, Tadeusz skręcił rękę, szabla ześliznęła się po żebrze i wyskoczyła z ciała. Poczułem, że nic mi nie jest, ale jednocześnie zrozumiałem, że oto nadarza się okazja do odegrania sceny "śmiertelnie rannego szablisty”. Upadłem na podłogę i leżałem bez ruchu, tylko odwróciłem głowę, żeby trener nie widział uśmiechu, którego mimo wszystko nie mogłem powstrzymać. Tadeusz zdębiał i pierwszą jego myślą było spojrzenie na własną szablę. Była złamana... Odłamek głowni mógł utkwić w moim ciele, mógł też poprzednio odskoczyć.
– Pokaż, Kajtek, ranę – wyszeptał strasznie zdenerwowany i blady jak chusta trener. Skoczyłem na równe nogi. Na koszuli była plama krwi, ale nie czułem bólu.
– Chyba nic mi się nie stało, panie Tadeuszu. Nie czuję, żeby coś mi weszło głębiej, a z wierzchu nic nie widać. Widocznie pańska szabla złamała się przedtem, tylko tego nie zauważyliśmy.
– Możliwe, ale na wszelki wypadek poszukajmy końca szabli na podłodze. Jest! No, chwała Bogu... Trzeba teraz dobrze zdezynfekować i opatrzyć ranę, żeby ci się nie paskudziła.
Akurat wtedy na salę wkroczył szpadzista fotograf, nazywany przez nas Foto-Rutem. Zrobił na miejscu dokumentację fotograficzną, bo stale nosił przy sobie aparat, a małżonka prowizorycznie przemyła mi ranę. Poszliśmy potem na pogotowie, opatrzono moją ranę i nawet propono wano nazajutrz operację, która mogła całkiem zlikwidować bliznę, ale odmówiłem. Chciałem mieć bliznę na piersi, blisko serca – na pamiątkę.
Oczywiście miałem szczęście. Złamana głownia trenera, na którą nabiłem się, atakując go rzutem z całym impetem, była ostra jak igła i nawet gdybym był całkowicie ubrany w szermierczy strój, z łatwością przebiłaby ochronne plastrony. Uratowało mnie to, że robiłem wtedy bardzo płaskie rzuty, które wszyscy podziwiali i dlatego to ostra głownia ześliznęła mi się po żebrze, zamiast przebić na wylot.
Nie było to moje pierwsze przebicie. Kiedy rozpocząłem treningi szermiercze w Międzyszkolnym Klubie Sportowym w Katowicach w roku 1946, dostaliśmy w większości szable poniemieckie, które miały często ułamany koniec głowni. Ostre zakończenie trzeba było zagiąć nad ogniem, żeby nie skaleczyło. Raz Jurek Twardokens wbił mi taki nie najlepiej zagięty koniec szabli w rękę, bo szermierczych rękawic też nie mieliśmy i wkładało się normalne rękawiczki, które były za krótkie i nie chroniły dobrze ręki. Rana nie była głęboka, ale ramię nazajutrz spuchło i dostałem zakażenia krwi.
– Jak dojdzie do serca, umrę – chwaliłem się kolegom.
Nie doszło do serca, ale przez cały miesiąc musiałem nosić rękę na temblaku. Nie mogłem trenować, pisać, w szkole kolega notował mi lekcje przez kalkę.
Mama postanowiła kategorycznie zabronić mi uprawiania tak nie bezpiecznego sportu, ale jakoś udało mi się ją przekonać. Nieszczęsna ręka nie pozwoliła mi na start w "pierwszym kroku szermierczym”, a potem w Mistrzostwach Polski klasy B. Pojechałem na nie rok później i od razu zdobyłem tytuł wicemistrzowski.
Drugie przebicie ręki było poważniejsze i bardzo pechowe. Zdarzyło się to w roku 1962, kiedy byłem u szczytu kariery. Walczyłem wtedy znakomicie, nawet z Jurkiem Pawłowskim częściej wygrywałem, niż przegrywałem. Wszyscy byli pewni, że na Mistrzostwach Świata w Argentynie zdobędę indywidualny medal, nie poprzestając na niemal pewnym zwycięstwie drużynowym. I gdyby nie ten głupi wypadek przy oprawianiu szabli...
Szermiercze szable często się łamią, wtedy musimy oprawić sobie nowe głownie. Zanim włożymy klingę gwintowanym końcem do drewnianej rękojeści i zakręcimy nakrętkę, musimy ją wygiąć trochę w przód i odrobinę w lewo, żeby dobrze leżała w ręce. W tym celu lewą ręką silnie chwyciłem za rękojeść, a prawą nacisnąłem na żelazo, żeby przybrało żądany kształt.
Nagle klinga pękła mi w ręku i jeden koniec jak sprężyna wbił się we wskazujący palec prawej ręki. Trysnęła krew jak z malutkiej fontanny, a palec od razu zdrętwiał. Rzuciłem szablę i pobiegłem na pogotowie.
Na pogotowiu opatrzyli mi rękę.
– Nic panu nie będzie, rana zagoi się za kilka dni. Kość jest nienaruszona. Proszę przez dwa dni nie zdejmować opatrunku.
Nic mi nie będzie. Zresztą nawet gdyby coś było! Do Mistrzostw Świata są jeszcze trzy tygodnie. Nawet gdyby rana ropiała, to trzy tygodnie – ho, ho! Mamy przecież penicylinę i fale D-D. Zresztą, mnie się szybko goją rany.
Ale – myślę – należy się upewnić. Uspokoić siebie i innych.
Zadzwoniłem do znajomego doktora, specjalisty od urazów sportowych, i umówiłem się z nim w klinice. Doktor prześwietlił mi rękę i pokazał kliszę:
– Widzi pan, kość nawet nie draśnięta. Nic panu nie będzie. Ale ja na wszelki wypadek założę gips, żeby unieruchomić palec. W ten sposób rana szybciej się zagoi. Zdejmie pan gips po pięciu dniach.
Za dwa dni razem z kolegami wyruszyłem w daleką podróż do Argentyny. Dziwnie wygląda zawodnik, który jedzie na Mistrzostwa Świata w szermierce z ręką w gipsie.
Stosownie do zaleceń lekarza w dwa dni po przyjeździe do Buenos Aires zdjąłem gips z palca. Ale cóż... Miejsce, w którym klinga przebiła rękę, nadal było bolesne i nie mogłem za żadne skarby normalnie trenować, bo właśnie w tym miejscu opiera się o rękę trzonek szabli. Próbowałem robić krótkie lekcje z trenerem, trzymając rękojeść broni tylko w palcach, ale przy silniejszym uderzeniu w głownię trzonek rękojeści wyskakiwał mi z palców i urażał zranione miejsce, sprawiając dotkliwy ból. Poszedłem do szpitala angielskiego. Lekarz oglądał palec na wszystkie strony, kręcił głową i powiedział:
– No tak. Przebity nerw.
– Jak długo?
– Trzy miesiące.
– Czy można walczyć?
– Można. Jak pan utrzyma szablę w ręku, to można. Można też dać zastrzyk nowokainy przed startem.
Nasz ówczesny trener Zbyszek Czajkowski zadecydował, żebym nie walczył w turnieju indywidualnym, tylko drużynowym. Bo w drużynie mamy największe szansę.
Idziemy na salę, dostaję na próbę zastrzyk w łapę. Śmieszne uczucie – w ogóle nie czuję palców. Ale o dziwo walczę bardzo dobrze.
Czajkowski jest zadowolony.
– Masz dobre tempo – mówi – wystawimy cię tylko na ostatni mecz z Węgrami. Damy ci dwa albo trzy zastrzyki w czasie meczu, bo nowokaina działa tylko przez godzinę. Na razie rób pracę nóg i gimnastykę.
W czasie turnieju indywidualnego byłem okropnie zły. Przez takie głupstwo nie mogę stanąć na planszy! Żebym przynajmniej złamał rękę, nogę albo kręgosłup. Ale żeby samemu sobie przebić maleńki nerw w palcu! Zazdrościłem wszystkim, nawet tym, którzy odpadli w półfinale.

Książka "Walczę, więc jestem" - Wojciech Zabłocki - oprawa miękka - Wydawnictwo PIW. Książka posiada 304 stron i została wydana w 2006 r.

Spis treści:

UCIECHA ZWYCIĘSTW I PORAŻEK CHWAŁA

Prolog
Pierwsze sukcesy
Zdrowie, zdrowie
Moja pierwsza Olimpiada
Mistrz Świata Juniorów
Ze Związkiem Radzieckim na czele
W kraju kangurów – 1956
Nareszcie złoto!
Igrzyska Olimpijskie w Wiecznym Mieście
Turyn 1961 – złoto i brąz
Ostatni raz na najwyższym podium
W miłości wiek się nie liczy

JUREK I INNI

MAJOR JANOSKEYEY

KREW NA GŁOWNI

MOJE PEREGRYNACJE W SYRII

ARCHITEKTURA, ARCHITEKTURA

Socjalistyczny realizm w Krakowie
Nakaz pracy
Znowu w Warszawie
Latające dywany na AWF
Konin i Puławy
Nowe biura, nowe projekty
Konkursy
Pomnika nie można budować przez całe życie

PRZYGODY Z PĘDZLEM

WYPOMINKI RODZINNE I TOWARZYSKIE

SPIS ILUSTRACJI