pokaz koszyk
rozwiń menu
tylko:  
Tytuł książki:

Ostatnia Wieczerza

Autor książki:

Paweł Huelle

Dane szczegółowe:
Wydawca: ZNAK
Rok wyd.: 2007
Oprawa: twarda
Ilość stron: 232 s.
Wymiar: 123x195 mm
EAN: 9788324007936
ISBN: 978-83-2400-793-6
Data: 2007-02-07
23.93 
Ostatni egzemplarz! pozycja dostępna Wyślemy w czasie: 24 h

Opis książki:

Akcja najnowszej powieści Pawła Huelle toczy się w Gdańsku, podczas jednego dnia, w bliżej nieokreślonej, choć nieodległej przyszłości. W mieście zaszło sporo zmian: parę ulic ponownie przemianowano, obok kościołów wyrosły meczety, a życie mieszkańców raz po raz paraliżują tajemnicze wybuchy, w których jedni dopatrują się ataków islamskich fundamentalistów, inni działania szaleńca, a jeszcze inni sabotażu producenta wina marki Monsignore...
Kilku znajomych z dawnych lat zmierza do teatru na sesję fotograficzną zorganizowaną przez ich wspólnego przyjaciela, Mateusza, który pragnie namalować Ostatnią Wieczerzę. Dla każdego z nich – "zesłanego” na prowincję idealisty doktora Lewady; niestrudzonego organizatora Pielgrzymek Prawdy Antoniego Berdy; biznesmena i kompulsywnego seksoholika Jan Wybrańskiego, czy wreszcie studiującego grekę i pasjonującego się historią Jerozolimy narratora powieści – ten dzień, wypełniony licznymi zajęciami i nieprzewidzianymi okolicznościami, okaże się na inny sposób ważny; każdy będzie musiał na nowo skonfrontować się ze swoją przeszłością i życiowymi wyborami.
Losy bohaterów, w których niczym w zwierciadle może przejrzeć się całe pokolenie Polaków, stanowią zaledwie jedną z warstw tej niezwykle gęstej powieści. Istotnym jej wątkiem jest toczący się równolegle spór o nowoczesną sztukę, w którego centrum wpisuje się obraz malowany przez Mateusza. W tle pojawia się trzeci, nie mniej ważny temat – wzrastające w Europie znaczenie islamu, przekraczającego granice kolejnych państw.
Ostatnia Wieczerza – przy całej swej konstrukcyjnej doskonałości, erudycyjnej finezji i sporej dawce humoru – to jednak przede wszystkim bezlitosna rozprawa z polską religijnością; gorzkie pytanie o to, kim właściwie jesteśmy i czym tak naprawdę jest nasza wiara.
FRAGMENT:
Rozdział VII
będzie o wielu ważnych sprawach, na przykład o przeszłości artystycznej Inżyniera i jego sporze z Siemaszką o sztukę; także o zwoju Zachariasza w kościele księdza Monsignore; zaczniemy jednak od Lewady, który nie mógł się napatrzeć na ładną twarz autostopowiczki. Miała w sobie coś dziewczęcego, choć zapewne nie tak dawno skończyła trzydzieści lat. Kiedy zadawała mu pytania, w jej oczach pojawiały się iskierki.
– Wolałby pan być Janem czy Piotrem? Ten kolega, artysta, powinien z góry wam powiedzieć. Chyba łatwiej pozować, nawet do fotografii, wiedząc, kim się będzie. No i po co malować dzisiaj Ostatnią Wieczerzę? Kogo to może obchodzić!
Na ostatnie pytanie Lewada wzruszył ramionami. Na poprzednie miał jednak odpowiedź.
– Dzisiaj nikt nie wymieni dwunastu, nawet po dłuższym zastanowieniu. I z ośmioma byłyby trudności bez ściągi. Niech pani sama spróbuje.
Śmiała się, odchylając palce prawej dłoni.
– Zaraz, zaraz, no więc tak: Szymon, Piotr, Jan, Andrzej, Jakub. No proszę, mam już pięciu!
– Czterech. – Zredukował bieg. – Szymon i Piotr to ta sama osoba. Jeśli chodziło o tego Szymona.
– Naprawdę? – Nie udawała wcale zdziwienia. – To był jeszcze jakiś inny?
– Szymon Gorliwy, czyli Zelotes.
– No to jest pan księdzem, nie lekarzem. I okłamywał mnie przez tych czterdzieści kilometrów. Co dalej?
Już żałował paru minut szczerości, w trakcie których powiedział jej, po co jedzie do miasta. “Za chwilę – pomyślał – gotowa mnie zapytać, czy wierzę w Boga”.
– Nie wierzy ksiądz w Boga? – usłyszał jej głos. – Ależ proszę nie czuć się oskarżonym. Większość księży, których znam, nie wierzy. Może nie tak zupełnie, ateistycznie, jak kiedyś komuniści. Ale nie wierzą. Albo jeszcze inaczej: w coś tam wierzą. Jakąś siłę. Zasadę. Może w dobro? Nie, w dobro raczej słabo, bo mało go czynią, w każdym razie nie więcej niż zwykli śmiertelnicy. No a jeśli ktoś powinien czynić więcej dobra niż inni, to właśnie księża, prawda? A nie, powiedzmy, lunatycy. Zgadza się ksiądz ze mną? Lunatycy...
– Nie jestem księdzem – niemal ryknął, by zaraz się opanować. – Czytałem kiedyś książkę na ten temat.
W samochodzie zapadło milczenie. Przy estakadzie policja skierowała ich objazdem. Zamiast wjechać na główną arterię, która łączyła wszystkie trzy miasta nad zatoką, musieli – jak tiry zdążające do portu – powoli wlec się ulicami. Dopiero po chwili doktor Lewada zobaczył przed sobą trolejbus. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że trakcję elektryczną tych pojazdów zlikwidowano dobrych dwadzieścia lat temu. Skąd się tu wziął? Jechał normalnie, z pałąka od czasu do czasu sypały się iskry. Potem jego wzrok skierował się mimowolnie na gmach zarządu oceanicznych linii, gdzie od lat nie rezydował już żaden armator, a tylko banki i fundusze. Stary szyld, właściwie neon z charakterystycznymi literami i dumną sylwetą transatlantyku, widniał tu znowu. Koło gmachu admiralicji – bo aż tam prowadził objazd dla samochodów osobowych – zamiast tandetnej pizzerii ujrzał jak przed dwudziestu laty wejście do baru Kapitański. Wychodziło właśnie z niego – prócz oficera marynarki handlowej – kilku młodych ludzi. Ich długie włosy, spodnie dzwony, wstążki i jakieś koraliki przypominały bardzo dawne dzieje. Ruszyli wesoło w kierunku muzealnego kontrtorpedowca i żaglowców wzdłuż kei. Tuż za rondem, nawracając w kierunku głównej ulicy, doktor dostrzegł taras nieistniejącej od czasów późnego komunizmu kawiarni Roxana. Jak w tamtych czasach kiedy podziwiał oczekujące na cudzoziemskich marynarzy córy Koryntu z daleka – ujrzał teraz ich barwny tłum. Nawet wielka markiza powiewająca napisem WSS SPOŁEM nad stadem prostytutek miała w sobie coś surrealnie nostalgicznego. A przecież to nie Fellini kręcił tego dnia film w jednym z trzech naszych miast położonych nad zatoką. Obrazy pojawiały się i znikały przed oczami doktora jak pasma czasu niespodziewanie wydobyte z ciemnej studni, tylko po to, by przez ułamki minut zaciekawiać go w niewiadomym celu fatamorganą. Czy jednak było to złudzenie? Ostatecznie trolejbus był realny, podobnie jak tłum prostytutek na tarasie Roxany.
Gdy ujrzał na głównej ulicy spory szyld z napisem PEWEX, a przed innym sklepem z napisem RTV dostrzegł paruset osobową kolejkę stłoczonych ludzi, pojął, że na skutek nieznanych sobie przyczyn wjechał w boczną, zagubioną odnogę czasu, słowem, że przydarzyło mu się coś, o czym jedynie czytał u Schulza i u Lema.
Nie był pewien, czy jego pasażerka widzi to samo, ale kiedy mijali ślamazarnie sklep spożywczy z napisem – DELIKATESY – KOMIS i kłębiące się przed nim mrowie ludzi, na które nagle z ciemnej chmury zaczął padać deszcz ze śniegiem, usłyszał jej głos.
– O tej porze? I widzi pan jak oni są ubrani?!
Samochód bardzo wolno posuwał się w kolumnie, rozjeżdżając błotnistą breję. Jesionki, płaszcze, kożuchy, berety, czapki, kozaczki i buty przechodniów wyglądałyby jak z filmowej wypożyczalni, gdyby nie twarze ich właścicieli: zmęczone, poszarzałe, z wyrazem beznadziei i dodatkiem zdeterminowanej chytrości. Takie właśnie spojrzenia obrzucały z niechęcią samochód doktora i jego dwoje pasażerów.
– Gdzieśmy się wpakowali? – spytała wyraźnie zaniepokojona. – Nie było innej drogi?

– Tak nas pokierowano – stwierdził rzeczowo doktor. Włączając wycieraczki, dodał: – Faktycznie, bardzo dziwny objazd.
Śnieg z deszczem gęstniał. Z naprzeciwka, rozbryzgując wielkie kałuże, przejechały dwa wojskowe transportery, za nimi karetka na sygnale.
Pasażerka doktora była na pograniczu histerii.
– Przecież tak nie można. – Niemal zapłakała. – Musi być jakiś porządek. Choćby w porach roku! To nie ma sensu!
Stali w korku podobnych, zagubionych aut i zdezorientowanych zupełnie pasażerów. Wreszcie doktor powiedział:
– Pytała pani, czy nie wierzę w Boga. Właściwie mógłbym powiedzieć, że tak, chociaż nie jestem księdzem. Ale kiedyś miałem pewne spotkanie. Rozumie pani? Nie objawienie. Nie intuicję. Nie odkrycie. Ale właśnie: spotkanie.
– Z Bogiem? – zapytała natychmiast i zaraz udzieliła odpowiedzi: – To przecież niemożliwe.
Jednak gdy słuchała spokojnych, wyważonych zdań doktora Lewady, który prawdopodobnie nigdy nie zdobyłby się na to wyznanie, gdyby nie owa konkretna sytuacja, jej uwaga tężała z minuty na minutę.
– Tego nigdy nie twierdziłem – zaczął doktor – ani też nie twierdzę. Żadnych cudów. Zresztą nie cierpię cudów. Zwiększają tylko tępotę. Było to w Paryżu. Pojechałem tam do pracy. Na budowie. Świeżo po rozwodzie. Było mi wszystko jedno, chciałem zarobić na mieszkanie tutaj. Nikt wtedy nie przewidywał zmian. Generałowie całowali w dłonie wdowy po przedwojennych generałach. Skrócę – któregoś dnia naprawdę chciałem umrzeć. Rozumie pani? Nie popełnić samobójstwo, ale umrzeć. Czy można uzyskać to drugie, bez pierwszego? Można, jeżeli się zejdzie do piekła. Ale czym jest piekło? Samotnością. Nie samotnym życiem, bo takie pędzi miliony ludzi. Piekło jest samotnością chłodną, wystudiowaną, która raz powzięta, odcina nas od wszystkich i wszystkiego. Wtedy człowiek wchodzi w stan, którego pragnąłem: czyste i absolutne Nic.
– Osiągnął go pan? – spytała nieśmiało.

Książka "Ostatnia Wieczerza" - Paweł Huelle - oprawa twarda - Wydawnictwo ZNAK. Książka posiada 232 stron i została wydana w 2007 r. Cena 23.93 zł. Zapraszamy na zakupy! Zapewniamy szybką realizację zamówienia.