Dane szczegółowe: | |
Wydawca: | ZNAK |
Oprawa: | miękka |
Ilość stron: | 244 s. |
Wymiar: | 144×205 mm |
EAN: | 9788324002153 |
ISBN: | 83-240-0215-4 |
Data: | 2005-07-29 |
Opis książki:
Tragikomiczna powieść, której akcja toczy się w latach 90. na Kubie i w Miami.
Bohaterem książki jest Stalin Martínez, pechowiec i niezdara, wiodący monotonny żywot hawańskiego dentysty. W ciągu zaledwie kilkunastu godzin jego życie ulega radykalnej zmianie: wykonuje "zabieg życia” na zagranicznym turyście, traci swój ulubiony wentylator (zepsuł się) i ukochaną żonę (zdradziła), po czym w wyniku przedziwnego splotu wydarzeń trafia na łódź porwaną przez grupę muzyków i w ten sposób dociera do Miami. Tam spotyka swego brata Lenina, byłego rewolucjonistę, który teraz ma na imię Leo i zarabia na życie jako klaun... To jednak nie koniec przygód Martíneza; wraca na Kubę, po czym znów – już świadomie – podejmuje eskapadę do Miami, tym razem via Meksyk. Poznajemy go w momencie, kiedy koczuje na dachu domu swego brata, usiłując doprowadzić się do stanu przypominającego wygląd kubańskich uchodźców: spalonych słońcem, brudnych i wychudzonych.
Dzięki doskonale poprowadzonej narracji i sporej dozie humoru książka trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Kuba z powieści Díaza jest jednocześnie egzotyczna i dziwnie znajoma; chwilami jako żywo przypomina obrazki, które jedni z nas jeszcze pamiętają, a inni znają już tylko z filmów Barei: wszechobecna prowizorka, absurdalne przepisy, kombinatorstwo i marzenia o życiu na Zachodzie, które okazuje się trochę inne, niż miało być. Pewnie dlatego Polacy będą czytać powieść Díaza nie tylko z rozbawieniem, ale i nutką nostalgii...
FRAGMENT:
ŚRODA, 22
Martínez popatrzył na blady kontur drapaczy chmur rysujący się za palikami ogrodzenia i potarł podbródek, pytając sam siebie, czy już się obudził czy też to obce miasto stanowi część snu. Nagle zrozumiał, że jest w Miami, i wybuchnął nerwowym śmiechem, uświadamiając sobie, że wariactwo dopiero się zaczęło i czort jeden wie, jak się to wszystko skończy. Z czego więc się śmiać? Zamilkł, mówiąc sobie, że może już zaczyna dostawać bzika, i powiódł wzrokiem po ogrodzeniu, które jego brat zbudował wczoraj na poczekaniu w rogu dachu. W tym momencie poczuł ucisk w pęcherzu, wstał z polowego łóżka, na którym spędził noc, przeszedł do narożnika tej niby-zagrody i stanął nad wlotem odprowadzającej wodę do ogrodu rynny, do której pozwolono mu sikać. Rozpiął rozporek lewą ręką, gdyż prawą miał uwięzioną w gipsie, i zaczął oddawać mocz, wspominając zba-raniałą minę brata, kiedy on, Martínez, pojawił się wczoraj w drzwiach jego domu niczym zjawa, wyrzuty, jakich mu nie szczędził, a wreszcie ten karkołomny, a zdaniem brata zbawienny pomysł, żeby podrzeć na nim ubranie, zbudować na dachu palisadę i zamknąć go za nią, na wpół więźnia, na wpół żebraka.
Przez calutki czas, powiedział mu brat, powinien pamiętać, że znalazł się na terytorium Stanów Zjednoczonych nielegalnie, że przyjechał z innego kraju, nie z Kuby. Jeśli go znajdą, w najlepszym przypadku będzie przez jeden rok i jeden miesiąc czekał na pozwolenie na pobyt stały i na pracę, czyli przez trzynaście miesięcy będzie musiał żyć już to na garnuszku rodziny, już to na łasce anglikanów czy baptystów, umierając z zimna w jakimś przytułku na północy lub na Mid West, gdzie nikt nie mówi po hiszpańsku. To pierwsze nie wchodzi w rachubę, powiedział mu brat, a tego drugiego mu nie poleca. Żeby więc rozplątać ten galimatias, obmyślił plan, zgodnie z którym jego pobyt na dachu musi być całkowicie utajniony. Pod żadnym pozorem nie może wychodzić poza ogrodzenie ani tym bardziej schodzić do domu podczas dnia. Żaden członek rodziny, przyjaciel, gość, inkasent czy domokrążny sprzedawca nie ma prawa zobaczyć go ani dowiedzieć się o jego istnieniu, nawet Jeff, jego siostrzeniec, który miał zaledwie pięć lat, urodził się w Miami i nie znał swojego wujka z Kuby. Jest mu ogromnie przykro, że sprawy przybrały taki obrót, bo rodzina to coś naprawdę super, ale nie może ryzykować, że Jeff opowie jakiemuś koledze, że jego wujek przyjechał właśnie z Kuby przez Meksyk i ukrywa się na dachu. Ludzie w Miami to okropni plotkarze, a wszyscy - Angole, Żydzi, Latynosi i Murzyni - nienawidzą Kubańczyków, bo zazdroszczą im powodzenia, i gdyby tylko wieść o nim się rozeszła, na pewno prędzej czy później trafiłby na policję. Dlatego ma prawo schodzić do domu tylko o świcie, do łazienki, i nawet wtedy, wychodząc poza ogrodzenie, musi posuwać się na czworakach, poniżej linii murku otaczającego dach, aż dopełznie do nadbudówki, z której kręte schody prowadzą na wewnętrzny dziedziniec - za żadne skarby nie może pozwolić, żeby dostrzeżono go z sąsiednich budynków. Na dole znajdzie żelazną kratę zamkniętą na kłódkę, do której klucz będzie leżał pod wycieraczką z napisem Wel-come, ale tego ma nie powtarzać nawet własnemu cieniowi, bo Miami jest pełne bandytów. Wspomniany klucz pozwoli mu wejść do kuchni, gdzie zawsze będzie zapalone światło, z kuchni do-jdzie do łazienki Jeffa przez hol w kształcie litery "L" prowadzący obok pokoju chłopca, w związku z czym będzie musiał, po pierwsze, iść na bosaka i na palcach, a po drugie, nie spuszczać wody przy otwartych drzwiach, żeby nie obudzić Jeffa, który ma lekki sen i niedawno miewał koszmary i moczył się, tak że musieli iść z nim do psychiatry, specjalisty od zaburzeń rozwoju, czego nie pokrywa social security i za co zabulili tyle, że do dzisiaj spłacają kredyt. Dlatego powrót musi odbywać się w równie idealnej ciszy, a na dachu Martínez powinien znowu przejść na czworakach do wyznaczonego miejsca. Za to tam, w swojej rajskiej zagrodzie, nie ma już żadnych obowiązków, może opalać się, polewać trzy razy dziennie wodą morską z wielkiej beczki stojącej w kącie, zaciskać pasa, żeby przetrzymać odrobinkę głodu i pragnienia, i spokojnie czekać.
Spokojnie czekać, powtórzył ironicznie Martínez, zakończywszy sikanie do rynny. Zapiął rozporek, przeszedł kilka kroków bez określonego celu i zatrzymał się gwałtownie, nie wiedząc po co. Czuł się tak bezradny i winny jak dawniej, kiedy byli dziećmi i brat wymykał się, żeby pograć w bejsbol ze starszymi kolegami, a on odpychał młodszą siostrzyczkę i zamykał się na balkoniku mieszkania rodziców, wyobrażając sobie ze wszystkimi szczegółami jego śmierć. Teraz jednak jego uczucia były raczej ambiwalentne. Nienawidził brata za to, że zamknął go w zagrodzie jak jakiegoś przestępcę i nie miał zamiaru utrzymywać przez trzynaście miesięcy, a zarazem był mu wdzięczny, że nie odgrzebywał starych rachunków, że podjął ryzyko ukrywania go, a przede wszystkim, że wymyślił sposób na wydobycie go w ciągu tygodnia z tarapatów, w które on, Martínez, wpakował się osobiście i bez niczyjej pomocy. Mimo wszystko było to najlepsze wyjście: on też nie zniósłby życia przez trzynaście miesięcy na garnuszku brata. Splunął, odczuwając mizerną satysfakcję z tego, że trafił idealnie w otwór rynny, do której wcześniej nasikał. Czuł w ustach nieprzyjemny smak i dałby każde pieniądze za możliwość umycia zębów, zjedzenia normalnego śniadania i powtórnego wyszorowania zębów, bo był z zawodu stomatologiem i miał obsesję na punkcie higieny jamy ustnej. Na Kubie przywykł do braku nitki do czyszczenia zębów, nie ma, to trudno, ale był przekonany, że brak szczoteczki, pasty i choćby strumyczka wody do mycia to już zupełny szczyt nędzy, a na tym przeklętym dachu miał tylko zbiornik z wodą morską, którą przemył sobie ręką oczy, jak kot.
Poczuł nagły skurcz w żołądku i pod wpływem impulsu postanowił obiec wszystkie ścianki ogrodzenia stanowiącego jego świat, jak gdyby mógł tą zabawą oszukać głód. "Szszu, szszu, szszu!", powiedział, naśladując gwizd lokomotywy, i ruszył, spoglądając ponad palikami w cztery strony świata. Na wschodzie biegła jedna z tych wielkich, prostych, surowych ulic Miami, obramowanych budynkami zbyt niskimi w stosunku do swojej szerokości, które, oglądane z jego perspektywy, nadawały miastu zbijający z tropu wygląd grupy przedmieść pozbawionej centrum. Chociaż Miami oczywiście ma centrum, powiedział sobie, prowadząc wyimaginowany sznur wagonów dalej na północ, obok zbiornika z morską wodą, szszu, szszu, szszu!, i przystając naprzeciwko nierzeczywistej linii drapaczy chmur w downtown, których szczyty falowały w blasku poranka niby fatamorgana. Skręcił na zachód i natknął się na zapierający dech w piersiach widok expressway, którą ciągnęły setki pojazdów, przypominające szeregi metalicznych, różnokolorowych mrówek. Na koniec pobiegł na południe, zobaczył gęstwinę dachów i zielone plamy ogrodów, lecz przede wszystkim przeszyła go bolesna świadomość, że daleko za horyzontem leży Kuba, a wtedy krzyknął głośniej: "Szszu, szszu, szszu!", stwarzając sobie iluzję, że ten nieistniejący pociąg wiezie go do domu. Nie chcę wracać, powiedział zaraz z poczuciem klęski, doprowadził skład na środek dachu, wołając: "Piii, piii, piiii!", i rzucił się na wznak na łóżko ze świadomością, że dojechał donikąd.
Wtedy właśnie postanowił odtworzyć ze wszystkimi szczegółami zawiły splot wydarzeń, które przywiodły go na ten dach, z nadzieją, że może w ten sposób uda mu się zrozumieć los, a przede wszystkim samego siebie, i w tym momencie uderzył go jak obuchem obraz Pepe, starego wentylatora marki Westinghouse.
Książka "Opowiedz mi o Kubie" - Jesus Diaz - oprawa miękka - Wydawnictwo ZNAK.