Dane szczegółowe: | |
Wydawca: | Prószyński |
Rok wyd.: | 2005 |
Oprawa: | miękka |
Ilość stron: | 168 s. |
Wymiar: | 142x202 mm |
EAN: | 9788373379565 |
ISBN: | 83-7337-956-8 |
Data: | 2006-05-25 |
Opis książki:
Przypadkowe randki i romantyczne zbiegi okoliczności prowadzą nieraz do dziwnych związków, o których autor opowiada z właściwym sobie przewrotnym humorem i ironią, dzięki którym jest porównywany z Roaldem Dahlem. Alexander Mc Call Smith jest mistrzem nieoczekiwanych rozwiązań, zadziwia błyskotliwą obserwacją poczynań ludzkich, które często są szokujące i destrukcyjne, a jednak zawsze mają swój zabawny aspekt.
FRAGMENT:
Milutka mała randka
Odnosili się do niego bardzo uprzejmie - jak w każdym hotelu, który starał się uzyskać jeszcze jedną nieuchwytną gwiazdkę.
- Zarezerwowaliśmy dla pana ten sam pokój co zawsze - oznajmił kierownik, zadowolony, że pamiętał. - Ten, w którym pan mieszkał rok temu. Z widokiem na drzewa. Odniosłem wrażenie, że się panu spodobał. - Istotnie. Spodobał mi się.
Podziękował im z uśmiechem. Fakt, że go rozpoznali - przynajmniej oni - dawał mu poczucie bezpieczeństwa. I rozumieli; a w razie konieczności zachowywali dyskrecję. Nigdy nie było z nimi problemów, żadnych kłopotliwych sytuacji.
Wychodząc, wręczył im klucz, który recepcjonista wsunął pod ladę.
- Przepiękny wieczór. Niebawem ma się ochłodzić. W taki wieczór warto trochę pospacerować. Zwiedzić miasto.
- Tak - odrzekł i wyszedł przez obrotowe drzwi prosto do rozgrzanego, pachnącego hotelowego ogrodu, w którym kwitły drzewa i krzewy. Ciężkie powietrze obmyło go niczym fale ciepłej kąpieli; nieco za gorące, pomyślał sobie, ale po zachodzie słońca zrobi się chłodniej.
Z ogrodu podążył ścieżką w dół zbocza, ku sercu miasta. Nie miał żadnych planów na ten wieczór, lecz w głębi duszy wiedział, co się wydarzy. Nie należało jednak niczego zakładać z góry, raczej zaczekać i zobaczyć, co dalej. Nigdy nie wiadomo, jak się sprawy ułożą. Może nikt się nie trafi. Może zabraknie mu odwagi. Może jeszcze przemyśli sprawę, zmieni zdanie, wróci do hotelu i poczyta sobie w pokoju. Często tak bywało.(...)
Dotarł do placu i wszedł do niewielkiego baru. Zamówił mocną kawę i kieliszek porto. Właściciel pospiesznie go obsłużył i wrócił do artykułu w gazecie. Wielkie litery głosiły kryzys polityczny i przetasowania w rządzie. Polityka wydawała mu się czymś nie do pojęcia, jak to często bywa w wypadku obcych krajów, i nawet nie próbował jej zrozumieć.
Właściciel baru odłożył gazetę.
- Oburzające - stwierdził.
- Tak.
Zapadła krótka cisza.
- Nie jest pan stąd?
- Nie. Przyjechałem z Ameryki. Z Karoliny Południowej.
- Dobrze pan mówi po portugalsku. Większość Amerykanów.
- Nie zadaje sobie trudu - wtrącił z uśmiechem.
Właściciel spojrzał na niego ze skruchą.
- Może niektórzy. Tak jak pan.
- Pracowałem w Brazylii. Dość długo. Pewnie słychać to w mojej wymowie.
Właściciel baru kiwnął głową.
- Coś takiego zawsze da się rozpoznać.
Poprosił o drugi kieliszek porto i wypił duszkiem, choć było za ciepłe i powinien zamówić vinho verde. Może później.
Podziękował właścicielowi i wyszedł na plac. Zrobiło się już zupełnie ciemno i w ogrodowych kawiarenkach zapalono światełka, oznaczając przejścia żółtymi ognikami. Przeszedł na drugą stronę do ogrodu, w którym stały ławki. Jego serce uderzało teraz szybciej, zaschło mu w ustach. Nie zdołał się do tego przyzwyczaić i nigdy nie zachowywał się bezczelnie, nigdy.
Wybrał ławkę ustawioną tuż obok wymyślnej mozaiki, przedstawiającej okręt i delfiny igrające wokół dziobu wśród wzburzonych fal. Znajdował się tam również napis - linijka z jakiegoś wiersza - lecz brakowało części liter i nie potrafił odczytać cytatu. Było w nim coś o sercu.
Przesiedział tam około piętnastu minut, obserwując okolicę. Na placu pojawiło się więcej ludzi, a spoza drzwi wydobywały się kuchenne zapachy. Skądś dobiegały dźwięki muzyki, niosące spokój. Bardzo mu się spodobało to miasto, cały jego zgiełk i piękno, wszyscy uroczy mieszkańcy. To było jego ulubione miejsce, by... by robić to, co lubię, szepnął sobie w duchu. Nic w tym złego. Tutaj toleruje się takie rzeczy, nawet jeśli purytanie gdzieś tam są odmiennego zdania.
Ktoś przeszedł obok jego ławki, lecz po kilku krokach zawrócił i usiadł tuż obok.
- Ma pan może ogień? - zagadnął nieznajomy, wyjmując z kieszeni kurtki paczkę tanich papierosów. Pokręcił głową.
- Przepraszam, nie palę.
- Ach, tak - westchnął mężczyzna. - To by mi dobrze zrobiło. Niełatwo wyrzec się drobnych przyjemności, nie sądzi pan? - Zawiesił głos. - A pan? Czy pan by zrezygnował ze swoich przyjemności? Spojrzał na mozaikę.
- Nie. Nie zamierzam z niczego rezygnować.
Mężczyzna wydobył papierosa i sięgnął do kieszeni po zapalniczkę.
- Czy mogę jakoś panu usłużyć? - zagadnął. - Najwyraźniej jest pan cudzoziemcem. Brazylia leży daleko stąd, nieprawdaż?
Po chwili milczenia przytaknął ruchem głowy.
Mężczyzna zaciągnął się dymem z papierosa.
- Mogę panu załatwić, co pan zechce. Chłopiec?
- Nie.
- No to niech pan powie, czego sobie życzy. A potem proszę wrócić za pół godziny. Spotkamy się po drugiej stronie placu. Pieniądze wręczy pan mnie.
Usłyszawszy zlecenie, mężczyzna kiwnął głową.
- Umówię pana. Milutka mała randka. Miła osóbka. Chętna.
Zaczekał około minuty, zanim przemierzył plac. Tamten powrócił sam. W porządku, mógł więc podejść do niego.
- Proszę za mną - powiedział mężczyzna. - Przejdziemy tylko kawałek tą ulicą.
Zawahał się, co wywołało zapewnienie:
- Może mi pan zaufać, bez obawy. Przecież dookoła kręci się mnóstwo ludzi. Nie zamierzam pana obrabować.
- Rozumiem. Ale nie chcę wchodzić do żadnego budynku.
- Nie musi pan. Ona czeka. Tylko że wcześniej musi mi pan zapłacić, rozumie pan?
Ruszył za nim ulicą, aż w końcu mężczyzna zatrzymał się raptownie i cofnął w głąb bramy.
- Oto pańska przyjaciółka. Widzi pan? Nada się?
Obrzucił ją pobieżnym spojrzeniem.
- Ile ma lat?
- Czternaście - odparł mężczyzna. - Dopiero co skończyła. Dwa tygodnie temu miała jeszcze trzynaście. To zgodne z prawem. Jak pan zechce, może się pan z nią ożenić.
Wybuchnął śmiechem, obserwując wyraz twarzy klienta. Protestant, pomyślał; wszyscy Amerykanie to protestanci i mają poczucie winy, nawet wtedy, kiedy idą z kobietami. A jak czuli się ci, którzy szli z chłopcami? Miał kiedyś klienta, zamożnego faceta z Austin, który usprawiedliwiał się przed nim, gdy poprosił o chłopca. "Nic mu nie zrobię - powiedział. - Chcę go tylko poprosić, żeby. żeby. Lubię kobiety, rozumie pan. Spotykam się z chłopcami tylko od czasu do czasu". I tu nastąpiła cała litania wymówek.
Pieniądze przeszły z rąk do rąk, a dziewczynka obserwowała liczenie banknotów.
- Dobrze. Wszystko się zgadza. Pójdzie z panem do hotelu. Może ją pan zatrzymać do rana. Jeśli zechce jej pan dać jakiś napiwek, proszę bardzo. Sama wróci do domu.
Odszedł z dziewczynką u boku. Nadal prawie na nią nie patrzył, lecz zdążył zauważyć, że uśmiecha się do niego.
- Chciałabyś coś zjeść? Masz ochotę pójść do restauracji?
Był to niezwykły pomysł, nawet niebezpieczny, ale nie jadł lunchu i był głodny. A ponadto ten człowiek, ten stręczyciel, użył słowa "randka". Zabierze więc swoją partnerkę, to rozkoszne stworzenie o miodowej skórze, na obiad do restauracji. Potraktuje ją jak kobietę. Świece, komplementy.
Spojrzała na niego.
- Jak pan chce.
- Ale czy ty byś chciała? Zapraszam cię.
Wzruszyła ramionami.
- Chyba tak.
- Chyba. - Umilkł. Dwa tygodnie temu miała jeszcze trzynaście lat. Nie potrafiła odpowiedzieć inaczej.
Zdecydował się na pierwszy z mijanych lokali - dużą restaurację rybną z secesyjną fasadą. Kelner, który stał przy wejściu, wprowadził go do środka i zamaszystym gestem wskazał stolik. Była to droga restauracja: grube, świeżo wykrochmalone obrusy z białego płótna, rzędy kieliszków przy każdym nakryciu.
- Podać panu wino? - Kelner podsunął mu kartę i zerknął na dziewczynkę. - A dla córki.
Siedział nieporuszony, choć słowa, które usłyszał, kłuły go, kłuły dotkliwie. Dziewczynka nie zwróciła na to uwagi; wpatrywała się w widelce, noże i błyszczące talerze.
Zamówił danie dla nich obojga, wiedząc, że zbyt długo musiałby ją wypytywać, na co tak naprawdę ma ochotę.
Zdecydował się na półmisek owoców morza z zestawem sałatek. Kelner zanotował zamówienie i zniknął.
- Więc masz czternaście lat.
Kiwnęła głową.
- I mieszkasz w Lizbonie? Pochodzisz z Lizbony?
Spuściła oczy.
- Pochodzę z innej miejscowości. Z prowincji. Teraz mieszkam w mieście.
- Mieszkasz z tym człowiekiem? Tym, który. który nas zapoznał?
Pokręciła głową.
- Nie. Z ciotką. Opiekuje się mną.
Przyjrzał się uważnie jej twarzy. Miała tę oliwkową cerę, za którą przepadał, lecz było w niej coś dziwnego, niemal chłopięcego. Sprawiała wrażenie kogoś, kto potrafi o siebie zadbać. Nie wykorzystywał jej. Była twardą sztuką. Zresztą one to lubiły, te dzieciaki. Zgłaszały się na ochotnika.
Nieoczekiwanie dziewczynka przemówiła.
- Moja ciocia wiele lat mieszkała w Afryce. W mieście, które nazywało się Lourenco Marques*. Zna pan to miasto?
Podniósł nóż ze stołu i obejrzał go.
- Tak, znam je. Byłem tam.
Wydawała się zainteresowana tematem.
- Chcę tam kiedyś pojechać, naprawdę. Chcę zobaczyć dom cioci. Prowadziła bar, taki duży, z obsługą.
- Zapewne tak. Mogę to sobie wyobrazić.
- I pływała w Oceanie Indyjskim. Każdego ranka.
- To niebezpieczne. Z uwagi na rekiny.
Była wyraźnie zaskoczona.
- Rekiny? W oceanie?
- Tak. Są tam rekiny.
Na jej twarzy odmalowało się rozczarowanie. Być może prysło jedno z jej złudzeń.
- Ale nie przejmuj się tym za bardzo. Niebezpiecznie jest tylko wypływać zbyt daleko. Rekiny czyhają za falami przyboju. W pobliżu brzegu nic ci się nie stanie.
Rozmowa przestała się kleić i był zadowolony z nadejścia kelnera.
- To dla pana. a to dla córeczki. Bom appetito!
W hotelu pełnił służbę ten sam recepcjonista. Poprosił o klucz, zauważając taksujące spojrzenie, jakim urzędnik obrzucił dziewczynkę, a potem jego. Położył banknot na kontuarze.
- Teraz na zewnątrz jest chłodniej. Znacznie chłodniej.
Recepcjonista zgarnął banknot dyskretnym ruchem i uśmiechnął się, podając klucz.
- Dobrej nocy. Dziękuję panu. Istotnie, zrobiło się znacznie chłodniej.
Podszedł do okna, żeby spuścić rolety. Zanim to zrobił, popatrzył na drzewa. Wiedzieli, że lubi te drzewa. Wiał lekki wiatr, a górne gałęzie falowały w odpowiedzi. "Skąd przybywają wiatry? Bo przybywają skądś.". Cytat z wiersza, który czytał dawno temu w jakiejś zapomnianej książce, w innym kraju.
Odwrócił się. Dziewczynka stała obok łóżka, wpatrując się w niego, i ponownie dostrzegł jej migdałowe oczy oraz gładką cerę. Zbliżył się i lekko dotknął jej ramion.
- Zamierzam zdjąć z ciebie ubranie - powiedział. - Całe, zaczynając od tego.
Wsunął dłoń pod pasek dżinsów i poczuł, że jej mięśnie sztywnieją.
- Boisz się?
Milczała, więc bez wahania sięgnął do zamka błyskawicznego i rozpiął go. Potem pociągnął za materiał i dżinsy zsunęły się do jej kostek. Jak na dziewczynkę, miała długie nogi. Jak na dziewczynkę.
- Rozbierz się - powiedział. - Ja pójdę na chwilę do łazienki.
Kiedy wrócił, leżała naga na łóżku, plecami do góry, kryjąc twarz. Zauważył delikatny zarys kręgosłupa, wystające łopatki, kuszącą oliwkową skórę.
- Odwróć się - zażądał. - Odwróć się na plecy.
Odwróciła się i spojrzała z zażenowaniem, obawiając się jego reakcji.
Milczał przez chwilę; nie mógł wydobyć słowa. Potem odezwał się cicho: - Jesteś chłopcem.
Książka "Niebiańska randka i inne odmiany flirtu" - Alexander McCall Smith - oprawa miękka - Wydawnictwo Prószyński. Książka posiada 168 stron i została wydana w 2005 r.