Dane szczegółowe: | |
Wydawca: | Zysk i S-ka |
Rok wyd.: | 2003 |
Oprawa: | miękka |
Ilość stron: | 472 s. |
Wymiar: | 135x205 mm |
EAN: | 9788371508189 |
ISBN: | 83-7150-818-2 |
Data: | 2001-01-15 |
Opis książki:
Trzeci tom trylogii "Krucjaty celtyckie". Pasjonujące zakończenie wysoko ocenionej trylogii, rozpoczętej tomami: Żelazna włócznia i Czarny krzyż, w której jest wszystko: miłość, zdrada, bohaterstwo, wielkie bitwy, duchowe poszukiwania, skarb i przygoda. Wypełniona wydarzeniami historycznymi i wzbogacona wyobraźnią Mistyczna róża to opowieść Caitriony, dzielnej i pięknej panny, urodzonej pośród wichrowych wzgórz Szkocji. Kiedy Cait dowiaduje się, iż odnaleziona została Rosa Mystica, Święty Kielich Chrystusa, postanawia ją zdobyć zanim dostanie ją w swe ręce śmiertelny wróg jej ojca, Renaud de Bracineaux, pozbawiony wszelkich skrupułów dowódca Templariuszy. Podobnie jak uczynili to przedtem jej ojciec i dziad, Cait udaje się na niebezpieczną pielgrzymkę, która zaprowadzi ją w góry północnej Hiszpanii, gdzie trwa wojna pomiędzy Maurami a wojskami Papieża. Tam dziewczyna osiągnie cel, wyznaczony jej przez Przeznaczenie: stawi czoło rycerzowi de Bracineaux i pozna tajemnicę Mistycznej Róży oraz jej budzącej grozę potęgi. Fragment tekstu: 27 sierpnia 1916, Edynburg, Szkocja Pewna moja młoda znajoma zobaczyła ducha. Wieść o tak banalnie melodramatycznym zdarzeniu nie wzbudziłaby zapewne nawet przelotnej mojej uwagi, gdyby nie dwie intrygujące okoliczności. Po pierwsze - ów duch pojawił się w biały dzień, i to akurat w wiejskim dworku, w którym ten właśnie koniec tygodnia spędzaliśmy z moją małżonką; po drugie - był to duch Pembertona. Co uczyniło to niesamowite zdarzenie jeszcze bardziej frapującym, to fakt, iż widmo zmaterializowało się w pokoju, który bylibyśmy zajmowali, gdyby wcześniej tego samego dnia nie zdarzyło się mojej żonie paść ofiarą przeziębienia, co zmusiło nas do przedwczesnego wyjazdu; wróciliśmy do miasta, aby chora mogła spędzić noc w wygodzie, jaką zapewniała jej własna sypialnia. Tylko więc na skutek owej zdrowotnej przypadłości to nie my byliśmy świadkami tego zjawiska, lecz panna Eufemia, dwudziestoletnia córka państwa Gillespie, którzy mieli tam wypoczywać wraz z nami, a z którymi łączyła nas dość bliska znajomość. Jeśli polegać na tym, jak nam rzecz całą opowiedziano, to panna Gillespie, zostawszy wyrwana z drzemki przez dziwny odgłos, ujrzała u stóp łóżka jakąś wysoką, chudą postać z kapeluszem w rękach, odzianą w ciemne szaty i przemoczoną do suchej nitki, jak gdyby - wedle jej własnych słów - "zaskoczyła go bez parasola jakaś gwałtowna ulewa". Młoda dama wydała na ten widok okrzyk przerażenia, zaczem widmo miało jakoby przedstawić się jej, przeprosić za swe wtargnięcie i natychmiast zniknąć, przy czym oblicze jego wyrażało niepomierne zaskoczenie i zakłopotanie. Jakkolwiek to było, z wagi tego wydarzenia w pełni zdałem sobie sprawę dopiero w chwili, gdy dwa dni później dotarła do mnie wieść o śmierci Pembertona, która to wieść zbiegła się z wiadomością o zatopieniu "Lusitanii"; zdarzyło się to bowiem wczesnym popołudniem siódmego maja piętnastego roku, a więc mniej więcej w tym samym czasie, gdy panna Gillespie miała zobaczyć ducha. Pojawienie się owego widmowego zjawiska zapewne wzbudziłoby o wiele większe zainteresowanie, gdyby go całkowicie nie przyćmiło zatonięcie "Lusitanii". Wszystkie gazety pełne były tchnących oburzeniem i jadem artykułów oraz komentarzy na temat tego najnowszego przejawu niemieckiego barbarzyństwa: oto luksusowy statek został bez ostrzeżenia storpedowany przez U-boota, czego skutkiem blisko tysiąc dwieście bogu ducha winnych istot znalazło śmierć w morskiej otchłani. "Edinburgh Evening Herald" na podstawie okrętowej listy pasażerów opublikował spis ofiar. Pośród tych, którzy weszli na pokład "Lusitanii", by popłynąć z Liverpoolu do Nowego Jorku, było kilkudziesięcioro Amerykanów; resztę stanowili pochodzący z kilku krajów Europejczycy. Było też na tej liście nazwisko Pembertona. Tak więc kiedy świat cały przejęty był wydarzeniem, które dowodziło, iż w trwającej w Europie wojnie dokonał się pewien straszliwy zwrot, ja pogrążyłem się w żałobie po bardzo drogim mi i bliskim przyjacielu. Zastanawiałem się wprawdzie nad znaczeniem i wymową tej spirytualnej manifestacji, która miała miejsce w wiejskim dworku, lecz nie dane mi było poświęcić jej stosownie dogłębnej uwagi, gdyż wkrótce całkowicie ją pochłonął niebezpiecznie pogarszający się stan zdrowia mej małżonki. To, co tamtego dnia na wsi zdało się zwykłym przeziębieniem, stawało się z chwili na chwilę coraz groźniejszą chorobą, a gdy wreszcie lekarz stwierdził, że to influenza, było już za późno. Moja najdroższa towarzyszka życia, w której przez czterdzieści cztery lata znajdowałem stałe oparcie, po dwóch dniach zmarła. Tak oto w przeciągu jednego tygodnia utraciłem dwie najważniejsze w moim życiu osoby. Byłem pogrążony w żałobie i załamany. Przedtem mogłem się byłem spodziewać, iż w przypadku utraty jednego, znajdę wsparcie w tym drugim; teraz nie miałem nikogo; oboje odeszli, pozostawiając mnie zdanym w życiowej walce wyłącznie na własne siły. To prawda, że były mi w tym niejaką pociechą dzieci; one wszelako zajęte były swymi własnymi sprawami, do których zaraz je odwołało codzienne życie, ja zatem musiałem się w cichości swej duszy sam borykać ze swym własnym losem. Pochowawszy mą ukochaną Caitlin, spróbowałem na nowo podjąć pracę w mojej firmie, jednakowoż szybko sobie uświadomiłem, że nie mam co liczyć na to, iż nawet z głową zanurzywszy się w gąszcz prawniczych zawiłości, znajdę w tym zajęciu jakąś pociechę i ukojenie. Prawdę mówiąc, już od pewnego czasu praktykowanie tej profesji niewiele mi sprawiało przyjemności, wszakże teraz taką mnie ono zaczęło przepełniać nudą, iż zaledwie udawało mi się z jako taką uprzejmością traktować moich młodszych kolegów. Jeszcze tylko na tyle się zdobyłem, aby znosić tę torturę przez trzy miesiące, po czym wycofałem się z zawodu. Przez cały ten czas rozmyślałem nad przyszłością naszego Bractwa. Co dnia spodziewałem się wezwania na spotkanie, lecz oczekiwanie to okazywało się płonne. W głębi duszy zacząłem zapewne godzić się z przekonaniem, iż śmierć naszego przywódcy oznaczała dla naszej tajnej organizacji wyrok śmierci (co skądinąd w ówczesnym żałosnym stanie mego ducha, przyznaję, zbytnio by mnie nie zaskoczyło ani nie zmartwiło); wszelako okazało się, że żarna naszego Zakonu mielą może nieśpiesznie, lecz rozproszkują nawet najdrobniejsze ziarenko. Wyjątkowo niefortunne okoliczności śmierci Pembertona sprawiły, iż członkowie Wewnętrznego Kręgu nie mogli oficjalnie złożyć go z pełnionej przezeń przywódczej funkcji, jako że niemożliwe było spełnienie pewnych protokolarnych wymogów; dziś jestem tego świadom, ale wtedy nie zdawałem sobie jeszcze z tego sprawy. Zarazem fakt, iż trwała wojna, zmusił Evansa - naszego Szacownego Zastępcę - do zachowywania ostrożnej i wyczekującej postawy; nie raz już bywało, że uznany za zaginionego pasażer zatopionego statku po jakimś czasie pojawiał się cały i zdrowy pośród żywych. Trzeba nam więc było czekać, aż nie będzie już co do tego żadnej wątpliwości, równocześnie przez cały czas przygotowując się do uczczenia śmierci naszego nieocenionego przywódcy we właściwy nam, szczególny sposób. Co do mnie, to z konieczności stałem się człowiekiem bez zajęcia. Mając nieograniczoną ilość wolnego czasu, wypełniałem go samemu sobie narzucanymi drobnymi przedsięwzięciami i obowiązkami, jakie uznałem za konieczne lub satysfakcjonujące, lecz jednocześnie z narastającym niepokojem sprawdzałem zawartość mej codziennej poczty, wypatrując wezwania, które - czego byłem pewny - prędzej czy poźniej miałem otrzymać. Tymczasem wiosna przeszła w lato. Dni stawały się coraz dłuższe. Wieści o toczącej się w Europie wojnie, którą gazety zwykły nazywać Wielką, były jedna po drugiej coraz posępniejsze. Przymuszałem się do czytania doniesień z jej przebiegu, choć przyprawiały mnie one o coraz większe przygnębienie; tym większe, iż moje własne życie coraz nieuchronniej nabierało barw żałości i rozpaczy. Naturalną było więc rzeczą, iż w takim będąc nastroju, wiele poświęcałem myśli wszystkim tragicznym wydarzeniom, do jakich doszło w ostatnim czasie. Coraz to popadałem w czarną melancholię, o którą przyprawiały mnie wspomnienia szczęśliwych czasów, spędzonych u boku małżonki, jak również ponure rozmyślania o okrucieństwie, z jakim traktuje człowieka czas, i o niezliczonych słabościach ludzkiej natury. A jednak jakoś udało mi się uniknąć ostatecznego pogrążenia się w duchowym trzęsawisku. Wciąż powracałem myślą do owej próby skomunikowania się ze mną, którą Pemberton podjął w chwili, gdy, jak się okazało, przyszło mu stanąć na progu Wieczności. Aż nareszcie pojąłem istotę tego ewenementu. Otóż ów krótki wypoczynek na łonie natury, który miał się tak fatalnie odbić na moim życiu, zaplanowany był już od dłuższego czasu; stanowił on element uświetnienia ceremonii bierzmowania synka jednego z moich i - o czym wówczas nie wiedziałem - zarazem Pembertona znajomych, przeto starzec był o nim dobrze poinformowany. Co do mnie, to byłem zaskoczony, dowiedziawszy się o jego znajomości z tą zaprzyjaźnioną z nami rodziną, i nawet stało się to przedmiotem pewnych moich towarzyskich rozmów. Gdyby bowiem Caitlín się nie rozchorowała, to w chwili swego pojawienia się w owej sypialni Pemberton zastałby tam nas, a nie pannę Gillespie; tego właśnie jego zjawa się spodziewała. Czemu jednak wybrał na to spotkanie mnie, a nie na przykład Genottiego, De Cardon Zaccarię lub Kutcha Czemu nie Evansa, nasz Numer Drugi Co akurat mnie chciał powiedzieć Tak mnie gnębiło to pytanie, iż pewnego dnia postanowiłem poprosić pannę Gillespie o spotkanie, pomyślawszy, że rozmowa z nią pozwoli mi znaleźć odpowiedź. Napisałem do niej, zaczem ustaliliśmy czas i miejsce spotkania: w Herbaciarni Kerwooda na Castle Street, zacisznym lokalu, zapewniającym naszej rozmowie stosowną dyskrecję. Moja rozmówczyni okazała się jedną z tych nowoczesnych wyemancypowanych młodych kobiet, które ubierają się i zachowują nie wedle reguł, dyktowanych przez tradycję czy skromność, ale zgodnie z własnym poczuciem smaku. Stawiła się na spotkanie w jednym z owych modnych okryć - połyskliwych, acz nieco bezkształtnych, nader krótkich i zdobnych od góry do dołu w rządki fałd i wypustek - któremu akompaniował równie błyskotliwy, jaskrawożółty kapelusz tudzież tego samego koloru rękawiczki. Pewna siebie, gruntownie wykształcona i kompletnie nieświadoma realiów otaczającego ją świata, z dumą poinformowała mnie, że wkrótce zaczyna się szkolić na pielęgniarkę, aby w tym charakterze wnieść swój wkład do naszego wojennego wysiłku.
Książka "Mistyczna róża" - Stephen Lawhead - oprawa miękka - Wydawnictwo Zysk i S-ka. Książka posiada 472 stron i została wydana w 2003 r.