pokaz koszyk
rozwiń menu
tylko:  
Tytuł książki:

Korespondent wojenny. Ofiarnik i ofiara we współczesnym świecie

Autor książki:

Magdalena Hodalska

Dane szczegółowe:
Wydawca: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego
Rok wyd.: 2006
Oprawa: miękka
Ilość stron: 156 s.
Wymiar: 165x240 mm
EAN: 9788323321613
ISBN: 83-233-2161-2
Data: 2006-09-25
Cena wydawcy: 29.90 złpozycja niedostępna

Opis książki:

Korespondenci wojenni to "plemię koczownicze”, które nie ma stałego miejsca pobytu i pomieszkuje tam, gdzie toczy się wojna. Nie słucha rozkazów jednego przywódcy, słucha za to kul i "biegnie za zapachem prochu”. Plemię specjalnych wysłanników nie zamieszkuje jednego, konkretnego obszaru, a jego członkowie rozproszeni są po całym świecie. Kontrolują rozwój wypadków w tzw. strefach konfliktu.
To opowieść o dziennikarzach, którzy nie wrócili z Iraku i nie dokończyli swojego ostatniego materiału. Terry Lloyd, Taras Protsyuk, Dana Mazen, Keveh Golestan, Christian Liebig, Enzo Baldoni, Waldemar Milewicz - siedmiu reporterów - siedem historii życia i śmierci.

Korespondent staje się łącznikiem między dwoma światami: pokoju i wojny, niczym ofiara pośrednicząca między domenami sacrum i profanum. Reporter zostawia za sobą świat, "w którym można spokojnie pić piwo i do ładnych dziewcząt się nie strzela", i wyjeżdza tam, gdzie "człowiek jest niemal mokry od łez ofiar, a ludzie siłą domagają się, żeby ktoś ich wysłuchał". Dziennikarz zdaje relacje z tego, co widział, niczym ofiarnik, który kiedyś składał dary bogom. Darem reportera jest news, dla którego narażał … i stracił życie.
Paradoksalnie, to właśnie wiadomość o śmierci dziennikarza trafia na pierwszą stronę i przybliża telewidzom realia wojny bardziej niż wszystkie jego wcześniejsze relacje.
--------------------------------------------------------------------------------

Czytaj fragment:
2. KORESPONDENT
Wojna to (...) kawałki stali i żelaza lecące zygzakami, odbijające się tu czy tam, krzyżujące się w powietrzu, przebijające skórę, wyrywające kawałki mięsa, łamiące kości, plamiące krwią ziemię i ściany.

Wojna, którą relacjonują dziennikarze, nie jest "kontynuacją polityki innymi środkami”. W poniższych rozważaniach nie będę kierowała się klasyczną koncepcją K. Clausevitza, przyjmując raczej definicje konfliktu zaproponowane właśnie przez reporterów.
Świat widziany oczami dziennikarza wymyka się teoretycznym analizom. Sami korespondenci często znajdują się w opozycji do środowiska teoretyków i polityków, "ministrów, którzy prezentują uśmiechy w dzienniku o trzeciej, bardzo zajęci w Brukseli, i zawsze mówią w liczbie mnogiej: zrobiliśmy, będziemy, nie możemy tolerować”. Arturo Perez- -Reverte nazwał "durniem” tego, kto:
przyjeżdża na dwa dni do Sarajewa, żeby opracować racjonalną teorię na temat krwi i gówna, a po powrocie pisze o tym trzysta pięćdziesiąt stron i potem bierze udział w konferencjach wyjaśniających wszystko, wespół z innymi dupkami, którzy nigdy (...) nie słyszeli krzyku gwałconej kobiety, ani żadne dziecko nie umarło im na rękach i jeszcze przez pięć dni trzeba było nosić na koszuli ślady jego krwi, bo nie było wody, żeby ją uprać .

Słowa hiszpańskiego korespondenta pozostawię bez komentarza. Przyjmując z pokorą jego zarzuty, nie będę w tej książce zastanawiała się nad przyczynami konfliktów, zrezygnuję też z omawiania klasycznych teorii wojny.

W rozważaniach koncentruję się przede wszystkim na osobach reporterów wojennych, których praca może być rozpatrywana w kategoriach współczesnego rytuału ofiarniczego. Charakterystykę środowiska specjalnych wysłanników zacznę od opisania zwyczajów, jakie panują w tym specyficznym "plemieniu koczowników”.

PLEMIĘ KOCZOWNICZE
Korespondenci wojenni to "plemię koczownicze”, które nie ma stałego miejsca pobytu i pomieszkuje tam, gdzie toczy się wojna. Nie słucha rozkazów jednego przywódcy, słucha za to kul i "biegnie za zapachem prochu”. Plemię specjalnych wysłanników nie zamieszkuje jednego konkretnego obszaru, a jego członkowie rozproszeni są po całym świecie. Kontrolują rozwój wypadków w tzw. strefach konfliktu. Przyjaciel zastrzelonego kamerzysty opowiadał:
Mazen żył swoją pracą. Odbierał telefon o trzeciej rano, wstawał i wychodził na mróz, żeby sfilmować pierwsze światła zbliżających się oddziałów izraelskich. Rzucał zjedzony do połowy lunch, żeby sfilmować protestujących, jak rzucają kamienie.

Zamach stanu, przewrót wojskowy, rewolucja i wojna – głośniejsze strzały sprawiają, że członkowie plemienia porzucają swoje dotychczasowe życie, kupują "bilet do piekła w jedną stronę” i spotykają się tam, "gdzie nikt inny nie chce jechać”. "Muszą tam zostać, dopóki nie powstanie opowieść”.

"Bilet do piekła” rzadko bywa biletem pierwszej klasy, bo – jak pisał włoski dziennikarz – "wygodnymi samolotami latają tylko amatorzy”. Korespondenci wojenni – jak Christian Liebig albo Enzo Baldoni – czasami przyjeżdżają na wojnę razem z konwojem humanitarnym Czerwonego Krzyża albo World Food Programme. Waldemar Milewicz mówił:
Najgorzej jest wtedy, kiedy gdzieś wyruszam, bo nie wiem, czy uda mi się dotrzeć, czy nie jest za późno, a nawet czy jadę we właściwą stronę świata .

Kiedy specjalni wysłannicy docierają wreszcie na miejsce, rozkładają sprzęt, montują anteny satelitarne, rozbijają namioty. Bardzo osobliwy charakter ma ta "medialna wioska”, w której plemię dziennikarzy "koczuje” przez kilka dni lub tygodni. W środku konfliktu i trwającej wojny to miejsce stanowi enklawę Zachodu i rządzi się własnymi prawami. Arturo Perez-Reverte pisał o atmosferze, jaka tam panuje:
ekipy telewizyjne pojawiające się i wyjeżdżające, kable plączące się w hallach i na schodach, baterie ładujące się we wszystkich możliwych gniazdkach, (...) kamery walające się po ziemi, sprzęt nadawczy, przenośne komputery, maszyny do pisania, kamizelki kuloodporne na kupie z hełmami i śpiworami.

Na pracę korespondenta składa się wiele godzin oczekiwania i bezruchu, a potem kilka minut intensywnego wysiłku.

Zmiany klimatu i stref czasowych, niezdrowe jedzenie, niedospane noce, przespane dni. (...) Takie same maratony pracy, długie okresy zawieszenia w próżni, te same skręty, nieubłagane telefony z Firmy, domagającej się czegoś, co już nadali inni.

Grażyna Jagielska w książce Korespondent poruszyła bardzo ważny problem "pogoni za newsem”. Rosnąca konkurencja na rynku mediów sprawia, że dziennikarze podejmują coraz większe ryzyko, pracują w ogromnym pośpiechu, ponieważ wystarczy dwuminutowe spóźnienie czy przestawienie satelity, aby nakręcony materiał przestał być aktualny. Francesco Battistini pisał o fotoreporterze zamordowanym w Ramallah:
Nie żyje, bo chciał zajrzeć obiektywem do lufy izraelskiego czołgu. W pośpiechu zapomniał, że go tam nie znali.

Zdaniem polskiej korespondentki, dziennikarze wojenni przypominają często "zziajane psy”, które wiedzą, że muszą się wykazać albo dostaną w skórę:
Teraz ludzie chcieli oglądać wojnę tak, jak oglądali Big Brothera, przez dziurkę od klucza. Chcieli w wolnych chwilach uczestniczyć w zabijaniu, oceniać i punktować walczące strony. Chcieli mieć akcję na żywo, jeszcze jeden reality show.

Podchodząc bliżej, dziennikarz zawsze ryzykuje, jak Rafaello, który chciał obiektywem zajrzeć w lufę czołgu, jak Mazen Dana.

Grażyna Jagielska uważa, że sytuację zmieniły wojny ostatniej dekady, szczególnie pokazana z bliska wojna czeczeńska. Jeszcze dziesięć lat temu Martin Bell, relacjonując dla BBC konflikt w byłej Jugosławii, wyszedł z kadru i powiedział: "Państwo wybaczą, muszę przerwać, jesteśmy pod ostrzałem, nie chcę narażać ekipy”. Teraz sytuacja się zmieniła. Autorka Korespondenta pisze:
Teraz, kiedy wyścig rozkręcił się na dobre, a korespondent wojenny zaczynał od tego, że stawał w kamizelce kuloodpornej na linii frontu i mówił: "Mam za sobą stanowiska ogniowe”, trzeba było nieustannie wymyślać coś nowego, podchodzić coraz bliżej.

Ta bliskość właśnie oznacza największe niebezpieczeństwo.
Arturo Perez-Reverte opisał, jak wygląda stand-up pod ostrzałem:
Jesteśmy właśnie w ... bang-bang. Poczekaj, zacznę od początku. Jesteśmy tutaj. No popatrz, teraz to sukinsyny nie strzelają. Jesteśmy w ... bang-bang. Udało się?.

Dziennikarz nie może relacjonować wojny z pokoju hotelowego, musi jechać tam, gdzie coś się dzieje, nawet jeżeli przyjdzie mu zapłacić życiem za prawdziwą historię. Chociaż styl korespondencji wojennej zmieniał się przez lata, jednak niezmienne pozostaje ryzyko, jakie podejmują dziennikarze wyjeżdżający w strefy konfliktu.


OD MARATONU DO BAGDADU
Maratończyk wysłany do Aten z wiadomościami z pola bitwy biegł 42 kilometry w pełnej zbroi. Gdy dotarł do miasta, krzyknął tylko: "Zwycięstwo!”, i padł martwy z wyczerpania. To była najkrótsza korespondencja wojenna.

Peter Arnett, wysłany przez stację CNN do Bagdadu, relacjonował bombardowanie miasta. Kiedy rozpoczęła się operacja "Pustynna Burza”, okno hotelu Al-Rashid stało się "oknem na wojnę”, przez które telewidzowie na całym świecie mogli zobaczyć, jak bomby spadają na iracką stolicę. Wszystko działo się na ich oczach, relacje "na żywo” przekazywał "pierwszy korespondent globalnej wioski”.

Blisko dwa i pół tysiąca lat dzieli bitwę pod Maratonem i wojnę w Zatoce Perskiej. Zmieniła się broń, środki transportu i sposoby komunikacji. Każda wojna miała swoich bohaterów i swoich świadków, którzy spisywali relacje o tym, co widzieli. Grecki żołnierz, nadal bezimienny, przeszedł do historii jako Maratończyk, Petera Arnetta nazywano go-to- -hell correspondent.

Na początku relacje z pola bitwy przesyłano przy pomocy gońców; miały one najczęściej formę wojskowego meldunku, a zadania korespondentów wypełniali dowódcy wojsk. Na szczególną uwagę zasługują komunikaty Napoleona, pełne fantazji i przesady. U progu XIX wieku właściciele gazet zaczęli posyłać w rejony walk dziennikarzy. Zawodowy korespondent znał sztukę wojskową i żołnierskie rzemiosło, ale często brakowało mu dziennikarskiej intuicji. Na przykład Henry Crab Robinson, który dla "Time’a” relacjonował wojnę prusko-francuską w 1807 roku "nie umiał ani dostarczyć informacji na czas, ani znaleźć się na czas we właściwym miejscu”. Poza tym, należy pamiętać, że korespondencja docierała z ogromnym opóźnieniem, po kilku tygodniach czy nawet miesiącach. Dopiero wynalazek telegrafu i powstanie pierwszych agencji prasowych przyspieszyły obieg informacji.


"Ten, który obala rządy”
Dla korespondencji wojennej przełomowa okazała się kampania krymska w 1854 r. Wcześniej na teren wojny posyłano byłego wojskowego, wówczas zaś redakcja "Time’a” postanowiła na Krym wysłać cywila. William Howard Russel miał 34 lata, kiedy "obalił angielski rząd”. Stało się tak za sprawą korespondencji, w których dziennikarz opisywał nie tylko przebieg bitew krymskiej kampanii, ale również warunki, w jakich umierali brytyjscy żołnierze. Russel pisał:
Ten obraz przechodzi wszelkie wyobrażenie. W szpitalu brakuje podstawowych narzędzi. (...) Ranni pielęgnują rannych, a umierający umierających. Czyż nie znajdą się wśród nas kobiety pełne poświęcenia, które zechcą nieść ulgę cierpiącym żołnierzom?
Na apel dziennikarza odpowiedziała Florence Nightingale, która przyjechała na Krym z grupą pielęgniarek. Korespondencje Russela poruszyły czytelników, parlament oskarżył rząd premiera Aberdeena o zaniedbania. Politycy kolejny raz przekonali się, jak wielką siłą jest prasa, która nie podlega ich nadzorowi i kontroli. William Howard Russel wytyczył drogę kilku pokoleniom korespondentów, którzy w "stylu demaskatorskim” pisali swe relacje wbrew wojskowej cenzurze.

Podczas wojny burskiej w 1899 roku ujawnił się talent Winstona Churchilla, który zwykł mówić: "Czuję ogromne uniesienie, kiedy do mnie strzelają i nie trafiają”. Uczucie towarzyszące korespondentom wojennym Melchior Wańkowicz określił jako "haszysz bitwy”. W pracy specjalnego wysłannika nie to jest jednak najważniejsze. Dziennikarze w swoich wypowiedziach często podkreślają, że są świadkami przełomowych wydarzeń. To w dziennikarskich depeszach zapisane były najważniejsze momenty nowożytnej historii. Nie bez powodu Wańkowicz powiedział, że korespondent wojenny jest "czujnym sejsmografem nadciągających zmian”.


WOJNY TOTALNE
Wielka wojna XX wieku różniła się od innych kampanii. Richard Harding Davis opisywał wkroczenie Niemców do Brukseli:
Jakby lała się rzeka stali – szara i widmowa. Kiedy się ściemniło, tysiące podków i podkutych butów szło dalej.

Pierwsze relacje z frontów sygnalizowały nadchodzące zmiany: wojna nabierała charakteru totalnego.

Wśród korespondentów byli pisarze tej miary, co Erich Maria Remarque, Ernest Hemingway czy Antoine de Saint-Exupéry. Nie wystarczała im rola świadka, chcieli brać udział w wydarzeniach, które opisywali, "zanurzyć się w przygodzie ludzkiej”. Antoine de Saint-Exupéry pisał:
Nie chcę zwiedzać miast, nawet zbombardowanych, jadać obiadów w restauracji i spać w łóżku. Nie chcę robić wywiadów z generałami. Chcę natomiast znaleźć się wśród ludzi, którzy narażają własną skórę i borykają się z przeklętymi problemami dnia dzisiejszego.

Korespondenci wojenni podróżowali razem z żołnierzami, korzystali z ich systemu łączności, byli w pewien sposób zależni od armii, a wojskowa cenzura zawsze utrudniała im pracę.

Joseph Goebbels był przekonany o tym, że korespondencja wojenna jest bronią, a nie informacją. Te słowa mistrza niemieckiej propagandy bynajmniej nie nobilitują w żaden sposób dziennikarzy. Korespondenci, którzy chcieli rzetelnie wykonywać swój zawód, musieli nieustannie opierać się naciskom. Podróżowali razem z wojskiem, ubrani w żołnierskie mundury, na szyi zamiast karabinu mieli przewieszoną maszynę do pisania, a na ramieniu przepaskę z literą "C”.

Legendą drugiej wojny światowej został amerykański korespondent Ernie Pyle. W kieszeni jego munduru znaleziono niewysłany artykuł, zakończony słowami: "Byłem z żołnierzami przez dwa i pół roku. Zaślubiny, na które nie ma rozwodu”. Pyle zginął tuż przed zakończeniem wojny, na japońskiej wyspie Iwoszima. Jego korespondencje drukowało ponad czterysta dzienników i trzysta tygodników, miał ogromny wpływ na kształtowanie amerykańskiej opinii podczas drugiej wojny. Dziennikarz obserwował życie na froncie, opisywał z humorem żołnierzy, ich ekwipunek i zwierzęta towarzyszące kompanii. Bohaterami jego reportaży byli jednak przede wszystkim zwyczajni ludzie, których wojna oderwała od warsztatów, fabryk i czynności, które były ich życiem. W ten sposób Melchior Wańkowicz określił charakterystyczny dla amerykańskiego reportażu styl human story, którego pionierem był właśnie Ernie Pyle.

Wysłany na wojnę, nie chciał jechać:
Każdy, kto był na wojnie i chce w niej znaleźć się ponownie, jest po prostu zwykłym durniem (is a plain damn fool). Robię to dlatego, że wojna trwa, ja jestem jej częścią i od początku wiedziałem, że do niej wrócę. Robię to, ponieważ powinienem, ale z rozpaczą w sercu.

Korespondenci już nie skaczą na spadochronie z maszyną do pisania zawieszoną na szyi, nie noszą opaski z literą "C”, tylko kamizelkę kuloodporną z napisem PRESS. Zapytani jednak o to, co czują, odpowiadają tak samo, jak odpowiedział Ernie Pyle. Nadal nie mają przy sobie broni.


WOJNY MEDIALNE
Od wieków dziennikarze piszą i mówią o tych samych wydarzeniach. W ostatnim stuleciu technika pozwoliła im zarejestrować obrazy nieszczęścia, zmieniając w istotny sposób korespondencję wojenną. Dzięki aparatom fotograficznym i kamerom wszyscy mogą zobaczyć wydarzenia, których świadkiem jest specjalny wysłannik.

Pierwszą wojną telewizyjną była wojna w Wietnamie. Rozwój technologii sprawił, że w połowie lat sześćdziesiątych możliwy już był przekaz na żywo, ale ze względu na duże koszty transmisji satelitarnej dostarczenie materiału filmowego zabierało jeszcze około dnia lub dwóch. Niemniej wojna ta "weszła do living roomów Amerykanów”, i właśnie tam została przegrana. Telewidzowie zobaczyli dzieci poparzone napalmem i worki z ciałami żołnierzy, którzy zginęli w czasie walk. "Worki ze zwłokami stały się symbolem tego, czego amerykańska armia za wszelką cenę nie chciała pokazywać w następnych konfliktach zbrojnych, w których brała udział”.

Chociaż media nie podważały celowości tej wojny, jednak w programach informacyjnych o największej oglądalności pokazano zdjęcia ukazujące jej brutalność. Pierwsza "wojna medialna” rozegrała się na oczach Amerykanów.

Kamerzysta wraz z reporterem przyniósł do domu rodziców zdjęcia ich dzieci – co prawda w mundurach, ale ciągle dzieci – z poobcinanymi głowami.


Syndrom wietnamski
Mimo postępów armii amerykańskiej wojna została przegrana z powodu niekontrolowanych przekazów telewizyjnych – tak jednym zdaniem można streścić tzw. syndrom wietnamski. Wojna w Wietnamie pokazała, jak potężny wpływ na kształtowanie opinii publicznej ma telewizja.

Dlatego podczas walk o Falklandy (1982) i amerykańskiej inwazji w Grenadzie siły amerykańskie, nauczone doświadczeniem, kontrolowały już dziennikarzy i wysyłane przez nich informacje. Podczas wojny w Zatoce Perskiej półtora tysiąca specjalnych oficerów ds. public affairs miało przekazywać informacje, ale także trzymać dziennikarzy z daleka od miejsc walk. Wojsko przygotowało się do kontaktów z prasą. Zorganizowano tzw. media reporting teams, a specjalne biuro (Joint Information Bureau) zaopatrywało media w materiały, które pokazywały sukcesy armii amerykańskiej, pomijały natomiast zdjęcia z pomyłkowych ataków, jak np. bombardowanie celów cywilnych.

Problemy cenzury i propagandy nie są przedmiotem moich rozważań, niemniej nie mogę nie wspomnieć o naciskach, jakim podlegali dziennikarze relacjonujący konflikty. Prawie każda wojna zna przypadki cenzury, a media bardzo często były wykorzystywane przez władze lub wojsko do rozpowszechniania przekazów propagandowych. Wraz z rozwojem technologii satelitarnej cenzura wojskowa i państwowa zostały utrudnione. Telewizja CNN pokazała, jak wielką siłę stanowi "przekaz na żywo”, relacjonowanie wydarzeń w czasie rzeczywistym (real time reporting).


"Pustynna Burza” – wojna CNN
Wojna w Zatoce nazywana była wojną stacji CNN, wojną telewizyjną, wojną w rzeczywistości wideo. Te określenia oddają charakter korespondencji wojennej, która zmieniła oblicze dziennikarstwa.

Kiedy Ted Turner założył sieć telewizji kablowej, nikt nie wierzył w sukces stacji, której skrót odczytywano jako "Chicken Noodle Network”. Całonocna relacja z bombardowania Bagdadu powtarzana była przez stacje na całym świecie i przyniosła CNN renomę i rekordową oglądalność. To była "ich wojna”. Peter Arnett, Bernard Shaw i John Holliman z okna hotelu Al-Rashid relacjonowali rozpoczęcie operacji "Pustynna Burza”. Korespondenci wojenni byli świadomi tego, że opowiadając historię, sami ją tworzą. Napisali później, że ich korespondencja przyniosła światu korzyść. "CNN was there” – CNN tam była – a jej kamery zarejestrowały bombardowanie irackiej stolicy.

Amerykańska stacja pokazała nowy sposób uprawiania dziennikarstwa. Nie brakowało krytyków tego stylu. Jednym z nich był Elihu Katz, który niczym Francis Fukuyama pytał, czy to koniec dziennikarstwa?
Zdaniem Katza, w przypadku wojny w Zatoce Perskiej, mieliśmy do czynienia z całodobowym przepływem informacji bez interpretacji, a sama wojna była jak serial podzielony na odcinki, którego dynamika i dramaturgia przyciągała przed telewizory ogromną ilość widzów:
Zostańcie z nami, a pokażemy wam, jak amerykańskie odziały przerzucane są na Bliski Wschód. Zostańcie z nami, a pokażemy wam, jak Amerykanie otwierają ogień, kiedy minie termin irackiego ultimatum.

Elihu Katz pisał, że dziennikarstwo w stylu CNN rodzi się w oknach i na dachach hoteli. "Informacje dla CNN są jak gorące ziemniaki”.

Ten teoretyk komunikowania masowego był przekonany, że nowa forma dziennikarstwa, jaką zaproponowała amerykańska stacja, spotka się z ogólną krytyką: "Każdy się chyba ze mną zgodzi, że – mówiąc żargonem dziennikarskim – to było marne show” – pisał, zarzucając dziennikarzom powierzchowność komentarza albo jego brak. Relacja "na żywo” ma zachęcać widzów, aby sami stawali się wydawcami (editors) wiadomości, nie czekali, aż ktoś w studiu telewizyjnym nada sens i porządek przekazywanym informacjom. "Dziennikarstwo w stylu CNN niemal chce się mylić”, twierdził Elihu Katz.

Historia pokazała jednak, że model wypracowany przez CNN przejęły inne stacje, a relacje na żywo stały się elementem korespondencji wojennej.

Książka "Korespondent wojenny. Ofiarnik i ofiara we współczesnym świecie" - Magdalena Hodalska - oprawa miękka - Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Książka posiada 156 stron i została wydana w 2006 r.