Dane szczegółowe: | |
Wydawca: | PROMIC Wydawnictwo Księży Marianów |
Oprawa: | miękka |
Ilość stron: | 288 s. |
Wymiar: | 145x205 mm |
EAN: | 9788371194610 |
ISBN: | 83-7119-461-7 |
Data: | 2005-05-18 |
Opis książki:
Czytanie Ojców Kościoła wymaga trudu, ponieważ mentalność i konteksty kulturowe są odmienne. Biskup Benedetti, w sposób żywy i przystępny, wydobywa z nauczani Ojców to, co pozostaje ponadczasowe. Ukazuje ich jako świadków i przewodników rozwoju wiary, a Kościół jako wspólnotę dającą świadectwo działania Boga w historii.
FRAGMENT
II niedziela Adwentu
“W owym czasie pojawił się Jan Chrzciciel i głosił na Pustyni Judzkiej te słowa: «Nawróćcie się, bo bliskie jest królestwo niebieskie». Do niego to odnosi się słowo proroka Izajasza, gdy mówi: Głos wołającego na pustyni:
Przygotujcie drogę Panu,
Dla Niego prostujcie ścieżki!
Sam zaś Jan nosił odzienie z sierści wielbłądziej i pas skórzany około bioder, a jego pokarmem były szarańcza i miód leśny. Wówczas ciągnęły do niego Jerozolima oraz cała Judea i cała okolica nad Jordanem. Przyjmowano od niego chrzest w rzece Jordan, wyznając swoje grzechy.
A gdy widział, że przychodziło do chrztu wielu spośród faryzeuszów i saduceuszów, mówił im: «Plemię żmijowe, kto wam pokazał, jak uciec przed nadchodzącym gniewem? Wydajcie więc godny owoc nawrócenia, a nie myślcie, że możecie sobie mówić: Abrahama mamy za ojca, bo powiadam wam, że z tych kamieni może Bóg wzbudzić dzieci Abrahamowi. (...) Ja was chrzczę wodą dla nawrócenia; lecz Ten, który idzie za mną, mocniejszy jest ode mnie; ja nie jestem godzien nosić Mu sandałów. On was chrzcić będzie Duchem Świętym i ogniem. Ma On wiejadło w ręku i oczyści swój omłot: pszenicę zbierze do spichlerza, a plewy spali w ogniu nieugaszonym” (Mt 3,1-12).
Ten prorok, jakże dziwaczny w swym sposobie ubierania się i odżywiania, który wypowiada tak twarde słowa o pokucie i nawróceniu, który stroni od towarzystwa ludzi i żyje jak pustelnik na pustyni judejskiej, przyciąga uwagę, budzi cześć i skłania do nawrócenia rzeszę ludzi przybywających ze wszystkich stron, żeby go spotkać, usłyszeć, otrzymać od niego chrzest pokuty. Niektórzy zostaną jego uczniami i podzielą jego ideały oraz jego życie. Również ci, którzy myślą i żyją inaczej niż on, czują się przyciągani i proszą o ”chrzest nawrócenia”. Był to “chrzest nawrócenia na odpuszczenie grzechów”, jak mówi Ewangelia Marka (1,4). “Nawracajcie się, albowiem bliskie jest królestwo niebieskie”, powie potem Jezus w synagodze w Nazarecie (Mt 4,17).
Zapowiedziany przez Jana, urzeczywistniony przez Jezusa, cel nawrócenia polegał na przejściu od Starego do Nowego Testamentu. Judaizującym chrześcijanom, którzy nie wierzyli w to, co mówi Ewangelia, jeśli nie znajdowali tego zapisanego w ”archiwach” (Stary Testament), Ignacy Antiocheński replikował: “Moimi archiwami jest dla mnie Chrystus; moimi nienaruszalnymi archiwami jest Jego krzyż, Jego śmierć i Jego zmartwychwstanie oraz wiara, pochodząca od Niego” (List do Filadelfian, 8,2) “To absurd – dodawał – mówić o Jezusie Chrystusie i judaizować. To nie chrześcijaństwo uwierzyło w judaizm, lecz judaizm w chrześcijaństwo, w którym zgromadziły się wszelkie języki wierzące w Boga” (List do Magnezjan, 11; w tym liście po raz pierwszy pojawia się termin “chrześcijaństwo”).
Termin “nawrócenie” oznaczać będzie również decyzję tych, którzy weszli do Kościoła z pogaństwa lub z niewiary. Potem jednak, kiedy Kościół ustabilizował się, “nawrócenie” stało się zjawiskiem dotyczącym przede wszystkim samych chrześcijan. Oznaczało też, zwłaszcza w średniowieczu, wejście nie tyle do grona członków Kościoła, ile – wewnątrz Kościoła – wstąpienie do zakonu poprzez ucieczkę od “świata”. Zakonnicy nie będący kapłanami nawet dzisiaj zwą się “konwersami” (nawróconymi).
I tak, z upływem czasu, “nawrócenie” stało się wyrażeniem stosowanym aż nazbyt często, wszakże jego teologiczna i pastoralna treść stała się wieloznaczna, trudna do zdefiniowana. Pewien ksiądz-robotnik rzekł podczas obrad zgromadzenia biskupów francuskich w 1978 r.: “Ateiści nie wierzą w Boga objawiającego się w Kościele. My zaś nie wierzymy w Boga objawiającego się w ludziach, a szczególnie w ubogich”.
Żeby zrozumieć nauczanie Jana, należy uświadomić sobie ten historyczny rozwój zjawiska chrześcijańskiego “nawrócenia”. On jest jego prekursorem. Jest tylko “głosem wołającym”. Lecz nawet wykrzyczana obelga: “Plemię żmijowe!” nie zdołała odsunąć od niego rzeszy, która zebrała się, by go słuchać. Jan surowo osądza i potępia świat, a świat biegnie mu naprzeciw. Tak się dzieje, gdy na obojętność religijną odpowiadamy podkreślając nasze odmienne świadectwo wiary: w tym celu Jan stosuje dziwaczne odzienie i dziwaczne, a nawet przykre słowa.
Na pierwszy rzut oka zachowanie tej postaci może się wydać wielce szokujące, ale w rzeczywistości nie jest takie, bo przecież Jan jest “świadkiem”. Ciąży na nim trudne zadanie zapowiadania, przez właściwy mu sposób życia i mówienia, obecności Kogoś nieskończenie od niego większego. I to stanowi źródło dziwaczności jego zachowania oraz mowy. Tak więc, by ukazać prawie namacalnie nieskończony dystans dzielący go od Tego, który nadchodzi, nie ma innego sposobu, jak zobrazować go poprzez takie paradoksy, aż do odejścia na pustynię i stania się tam pokutującym pustelnikiem. Chce uświadomić ludziom, że Bóg nawet z kamieni może wzbudzić dzieci Abrahamowi!
Uczynił z nas dzieci Abrahama Ten, który władny jest spełnić to, co przyrzekł – komentował Augustyn. – Niechaj nikt nie mówi: To moje dzieło! Nie jest bowiem tak, że Bóg obiecuje, a ty spełniasz. Po prawdzie raczej należałoby rzec, że to Bóg spełnia rzeczy, które ty obiecałeś. Jeśli bowiem Bóg nie spełnia tego, co przyrzekasz, pusta jest twoja obietnica. Lecz ty mówisz: uwierzyłem. Zgoda. Lecz to nie ty obdarzyłeś się wiarą. Czemu zatem zawdzięczasz, że uwierzyłeś, jeśli nie wierze? Twoja wiara jest darem Boga (Mowy, 168,1,1).
Misja Jana polegała właśnie na ukazaniu w pewien sposób, że urzeczywistnia się owa tajemnicza obietnica dana Abrahamowi przez Boga i zrealizowana przez Jezusa z Nazaretu.
Ten, który miał nadejść, był już obecny, żył już od trzydziestu lat pośród mieszkańców Nazaretu. Jednak nikt nie dostrzegł Jego nieskończonej wielkości. Wydawał się człowiekiem jak inni. Żył otoczony powszechną obojętnością. “Kiedy ryby płaczą, nikt nie widzi ich łez”, powiada przysłowie afrykańskie. Żeby zostać zrozumianym, trzeba opuścić dotychczasowe środowisko. Może dlatego Jan opuszcza swe rodzinne strony, udaje się na pustynię i żyje tam w dziwaczny sposób, żeby głosić nadejście Mesjasza. Jezus także rozpoczął swoją misję opuszczając Nazaret i obierając Kafarnaum za swoje miasto. Również otoczenie i zwyczaje w nim zakorzenione mają swój wpływ na rezultat proroczego świadectwa i ewangelizacji.
Żeby zwalczyć obojętność słuchacza, należy podkreślać, a nawet czasem pogłębić odmienność tego, co się głosi. Dlatego też Jan musiał ukazać się jako niecodzienny świadek: “Nosił odzienie z sierści wielbłądziej i pas skórzany około bioder, a żywił się szarańczą i miodem leśnym”.
Również sposób jego mówienia jest oratorski, gwałtowny, szorstki. “Plemieniem żmijowym” nazwał faryzeuszy i saduceuszy, którzy przyszli, by go słuchać. Były to osoby szacowne, czczone i poważane przez ludzi. Jan reaguje na to otoczenie pełne fałszu i zakłamania. Również w ten sposób zwraca uwagę: jest prorokiem ostatnim, bo najbliższym obiecanemu Mesjaszowi, oraz najbardziej do niego podobnym świadkiem.
“Ja chrzczę wodą. Pośród was stoi Ten, którego wy nie znacie” (J 1,26), mówił do ludzi przychodzących do niego, by się ochrzcić. Często tłum przypomina las, który kryje drzewa. A Jezus, skryty w tłumie, był taki sam jak inni; a nawet ciążyło na nim coś, co kazało Go mniej szanować i cenić. Filipowi, który powiedział do Natanaela, że znaleźli “Tego, o którym pisał Mojżesz w Prawie i Prorocy – Jezusa, syna Józefa, z Nazaretu”, Natanael odparł: “Czy może być co dobrego z Nazaretu?” (J 1,45-46). Nie tylko nie słyszał o Jezusie, ale i o Jego rodzinnym mieście miał jak najgorszą opinię.
W takiej zatem sytuacji Jan Chrzciciel stara się świadczyć o obecności i niezrównanej wielkości Jezusa z Nazaretu, uznając siebie, w porównaniu z Nim, za kogoś nic nie znaczącego. Jego świadectwo ma jednak siłę cyklonu, wstrząsającego nawet roztargnionymi i obojętnymi, chociaż przyjęty przez niego styl mógłby się wydawać najmniej odpowiedni do tego celu. Otoczenie oraz środki komunikacji wybrane przez niego do pełnienia swego prorockiego zadania nie mają nic z podniosłego i liturgicznego stylu stosowanego przez kapłanów podczas nabożeństw w świątyni jerozolimskiej.
I oto tego dziwnego proroka Jezus pochwalił w najwyższy sposób, mogący się wydać nawet przesadnym: “Zaprawdę, powiadam wam: Między narodzonymi z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciciela” (Mt 11,11). Inaczej mówiąc, przed nim nie było człowieka większego przed Bogiem; on stanowi najwyższy wyraz świętości całego Starego Testamentu. Sądzę, że nie byłoby niestosowne odniesienie do kultu praktykowanego w świątyni, do puryzmu prawnego uczonych w Piśmie i faryzeuszy, do świętości żydowskich tradycji. Jezus chce w ten sposób wyrazić nie tylko swój podziw dla osoby Jana Chrzciciela, ale i swoją pochwałę Janowego o Nim świadczenia. Nie tyle może materialny wyraz tych gestów, ile samo świadectwo Jana zostaje z pewnością wskazane przez Jezusa jako wzór profetycznego przepowiadania.
“On chrzcić was będzie Duchem Świętym i ogniem” – tak oto Jan określi posłannictwo Jezusa. Jego królestwo nie jest podobne do królestw tej ziemi: u jego podstaw nie leży kodeks praw, sztywne struktury, określony system organizacyjny. I choć to wszystko potem, z nieuniknionej konieczności, pojawi się, to jednak nie będzie stanowić o istocie mocy, niezmienności Kościoła Jezusa. Jego duszą będzie Duch Święty, którego działanie mieć będzie oczyszczającą moc ognia. Dlatego nie wolno mylić prawdy Kościoła z jego określonym wyrazem kulturowym, tak jak i nie wolno mylić władzy Kościoła z określonym wykonywaniem władzy w Kościele.
Jeszcze kilka dziesiątków lat temu, kiedy nie było radia ani telewizji, a gazety rzadko trafiały do rąk ludzi, Kościół także był czymś w rodzaju “pustyni”, w której słowo Boże i religijne nabożeństwa nie ulegały zbytniemu skażeniu płynącemu z zewnątrz.
To słowo, Kościół – wyjaśniał niedawno dokument Komisji Biblijnej – w greckim Starym Testamencie oznaczał lud Boży zgromadzony przez Mojżesza na pustyni, by słuchać słowa Bożego i uczyć się być mu posłusznym. Święte zgromadzenie, zwołane z powodu istotnego zdarzenia, żyło wciąż owym zdarzeniem i musiało wciąż odradzać się w rytuałach. Takim podstawowym zdarzeniem w Nowym Testamencie, realizującym obietnice Starego Testamentu, jest śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa.
Taka jest treść liturgicznego zgromadzenia, charakteryzująca istotę i działalność Kościoła. Sposób celebrowania liturgii może się zmieniać w ciągu wieków, lecz tajemnica, którą celebrujemy, pozostaje wciąż ta sama.
Wtedy, czy to się komuś podoba czy nie, przeżywamy nieco odmienną rzeczywistość. Ludzie uczestniczący w naszej liturgii są tworem przede wszystkim dzisiejszych środków społecznego przekazu. Poza Kościołem, a także w Kościele, trudno znaleźć chwilę “pustyni”, żeby odnaleźć przesłanie Chrystusa w stanie czystym. Często zdarza się, że do środków komunikacji, które rozpraszają nasz lud, dołączamy podczas nabożeństwa i nasze własne.
Nie brak nam ciszy – pisał M. Delbrčl – ponieważ ją mamy. Gdyby któregoś dnia zabrakło jej nam, znaczyłoby to, że nie potrafiliśmy jej sobie zapewnić. Wrzawa płynąca z zewnątrz czyni o wiele mniej hałasu niż my sami. (...) W pewnych zgromadzeniach, gdzie nienawiść, pożądliwość, alkohol są znakami grzechu, wyczuwamy ciszę pustyni. Nam, przeciętnym ludziom, wydaje się, że samotność nie jest nieobecnością świata, lecz obecnością Boga.
Celebracja jest nazywana czynnością liturgiczną, ale nie wszystko powinno rozgrywać się w sferze gestów, czytań i śpiewów. Czynność liturgiczna rodzi się z wewnętrznego wyciszenia, zakładającego też chwile ciszy zewnętrznej. “Nie wiecie nawet – powiedział Grzegorz z Nazjanzu do swoich słuchaczy – jakim darem Bożym jest milczenie, to znaczy niepoczuwanie się do wypowiedzenia choćby jednego słowa, możliwość wyboru: mówić czy milczeć, i w ten sposób samodzielnie używać słowa lub milczenia!” (Mowy, 32,14).
K. Popper na słynne zdanie Wittgensteina: “Trzeba milczeć o tym, o czym nie można mówić!” tak odparł: “Właśnie o tym warto mówić!” (Congetture e confutazioni, Il Mulino, Bolonia 1972, 124). To jeszcze jeden powód, żeby podczas naszych nabożeństw i kazań, zwłaszcza niedzielnych, wygospodarować czas na chwile “pustyni”, ciszy, medytacji, żeby pomóc w osobistym spotkaniu z Jezusem. Pomoc naszym wiernym w przejściu od ciszy zewnętrznej, stosowanej dzisiaj po czytaniach, po kazaniu i po Komunii, do wyciszenia wewnętrznego powinna być owocem dobrej celebracji liturgicznej. “Wiara, jeśli nie jest przemyślana, jest niczym” (fides, si non cogitatur, nulla est), twierdził Augustyn (Przeznaczenie świętych, 2,5). “Pragnąłem ujrzeć umysłem to, w co wierzyłem” (desideravo intellectu videre quod credidi), wyznawał (O Trójcy Świętej, 15,28,51). A zatem trochę wewnętrznego wyciszenia, by zastanowić się nad tym, co się usłyszało, konieczne jest do tego, żeby wyrazić prawdziwy akt wiary. Jednak krótka przerwa na ciszę podczas nabożeństwa eucharystycznego – to za mało.
W drugiej połowie IV wieku Bazyli z Cezarei pożegnał swych słuchaczy pod koniec długiej homilii zalecając, “by rozważyli to, co usłyszeli”, i zakończył dość żartobliwie: “Odejdźcie więc w radości, drodzy zgromadzeni w Chrystusie i, wśród wykwintnych potraw, różnorodnych przypraw, przyozdabiajcie i uświęcajcie stół wspomnieniem mych słów” (Homilie o sześciu dniach stworzenia, 9,6). “Co zaś tyczy się tych, którzy pracują, żeby zarobić na życie – dodał w homilii porannej – niechaj załatwią swoje sprawy w ciągu dnia, aby następnie, wolni od zajęć, powrócili wieczorem na duchową ucztę” (tamże, 3,9).
Należałoby mocniej podkreślić konieczność rozważania słowa Bożego również po nabożeństwie liturgicznym. Oprócz rozważania osobistego, wielce użyteczne jest także rozważanie wspólnotowe, grupowe. Jakże często wymaga tego tekst biblijny: “Mrok spowijający Pismo święte utrudnia zrozumienie znaczenia nauki”, zauważał Bazyli z Cezarei (O Duchu Świętym, 27,66). Trzeba unikać pustego milczenia zgromadzenia podczas liturgii słowa. Żeby nadać jej treść i wartość, nie wystarczy troskliwie dbać o czytania biblijne i homilię. “Módlcie się za nas, bracia, aby nasze mowy nie były fałszywe”, zalecał swoim słuchaczom Orygenes (Homilie o Księdze Rodzaju, 12,1). Aby liturgia była prosta i piękna, pisał J. Guitton, należy wyposażyć ją w numen, tajemnicę, i lumen, jasność.
Tak więc, aby słowo Boże było zrozumiane, przyjęte i przyniosło owoc, nie wystarczy wysłuchanie kapłana podczas nabożeństwa liturgicznego, ani nawet kontemplacja prawdy odsłoniętej podczas medytacji.
Pismo święte – napisał Jan Kasjan – odsłania się nam jaśniej, kiedy nasze doświadczenie pozwala nam nie tylko poznać je, ale sprawia, że uprzedzamy owo poznanie, dlatego też sens słów odsłonił się nam nie tylko przez objaśnienie, ale przez doświadczenie, jakiegośmy sami doznali. Przeniknięci takimi samymi uczuciami podczas słuchania czytań biblijnych lub śpiewu psalmu, stajemy się, by tak rzec, ich autorami (Konferencje, 10,10).
Tylko ktoś taki jak E. Renan, zwolennik oświecenia, mógł powiedzieć: “Chrześcijaństwa nie zrozumie się dobrze, dopóki się go nie opuści”.
Żadna epoka nie ceniła i nie podkreślała doświadczenia tak jak nasza. Wszystko musi być doświadczeniem, nauką doświadczalną itp. – napisał S. Kirkegaard, ale dodał – Jedynie względem chrześcijaństwa zwalniamy się od dokonywania doświadczeń. Przyznajemy sobie prawo do osądzania go, nie chcąc ośmielić się zbliżyć się do niego, połączyć się z nim na tyle, by wkroczyć w te życiowe decyzje, gdzie powstają sytuacje chrześcijańskie.
IV niedziela zwykła
“Jezus, widząc tłumy, wyszedł na górę. A gdy usiadł, przystąpili do Niego Jego uczniowie. Wtedy otworzył swoje usta i nauczał ich tymi słowami: «Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie.
Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni.
Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię.
Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni.
Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią.
Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą.
Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi.
Błogosławieni, którzy cierpią prześladowania dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie.
Błogosławieni jesteście, gdy wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wielka jest wasza nagroda w niebie. Tak bowiem prześladowali proroków, którzy byli przed wami»” (Mt 5,1-12).
Czy Jezus skierował tę mowę o błogosławieństwach do swych uczniów, czy do tłumu, a nawet “do tłumów”, jak podaje tekst? Choć zwracał się do uczniów, w rzeczywistości przemawiał w obecności “tłumów”. Byli to ludzie rozmaitego pochodzenia. Do nich kierował swe słowa, uosabiając je z niezwykłym realizmem: byli to ubodzy, strapieni, głodni, prześladowani, pogardzani, pogodzeni ze swym losem. Długa jest lista osób, proszących Go o pomoc. Właściwie jest to, jakbyśmy dziś powiedzieli, masa ludzi z marginesu. Pierwszymi adresatami ewangelicznych “błogosławieństw” były takie właśnie “tłumy”, które spodziewały się wszystkiego, tylko nie tego, że ktoś nazwie je: “błogosławionymi”!
I dla nas dzisiaj ta mowa wydaje się raczej dziwna. To coś niesamowitego powiedzieć komuś, że jest błogosławiony, kiedy płacze, kiedy cierpi, kiedy jest prześladowany, kiedy żyje w nędzy. Marks miał dobry powód do nazwania religii “opium dla ludu”! A jednak właśnie w tej Mowie Błogosławieństw zawiera się cała ewangeliczna mądrość. Bibliści ujrzeli w niej, ukazane przejrzyście, życie Jezusa. W sumie jest to mowa autobiograficzna.
Wszystkie błogosławieństwa, o których Jezus mówił w Ewangelii, są potwierdzone Jego przykładem, a On tłumaczy swe nauczanie własnym świadectwem. (...) Tak więc Pan ukazuje w sobie samym wszystkie błogosławieństwa (omnes igitur beatitudines in semetipso Dominus ostendit) – pisał Orygenes (Wykład o Ewangelii św. Łukasza, 38,1 2).
Wiek wcześniej Ignacy Antiocheński rozpoczynał List do chrześcijan z Filadelfii Azjatyckiej stwierdzeniem, że ich Kościół jest “pełen niezmiennej radości z Męki Pańskiej”.
A zatem chrześcijanin winien przyjąć tę mowę Pana za zasadę swojego życia. Lecz w jaki sposób? Odpowiedź najłatwiejsza, do jakiej uciekamy się może najczęściej, polega na tym, że Mowa Błogosławieństw jest mocno osadzona w sytuacji, w jakiej Jezus przemawiał, w jakiej Mateusz pisał swoją Ewangelię. Był to czas odrzucenia i prześladowania, a uczeń Jezusa powinien pamiętać o niebieskiej nagrodzie za znoszenie ziemskich utrapień, powinien użyźniać swoim cierpieniem i krwią swój prześladowany Kościół: “Trwaj nieugięcie jak kowadło pod młotem – pisał Ignacy Antiocheński do Polikarpa ze Smyrny. – Cechą wielkiego atlety jest pozwolić się okryć ciosami i zwyciężyć” (List do Polikarpa, 3,1).
Tertulian, zwracając się do współczesnych mu prześladowców, stwierdzał: “Im więcej kosicie na naszej niwie, tym urodzajniejsze i obfitsze rosną plony. Nasieniem jest krew chrześcijan!” (Apologetyk, 50). W świecie pogańskim dzieje się odwrotnie, pisał z pewnym żarem, który nie jest chwytem retorycznym, Klemens Aleksandryjski: Jeśli jakaś władza zabrania filozofii greckiej, to ona natychmiast znika; naszej zaś nauce, przeciwnie, od pierwszego jej głoszenia przeszkadzali król, tyrani, władcy lokalni, przywódcy wojskowi przy pomocy wszystkich swych żołnierzy, nie wspominając o ogromnej rzeszy ludzi.
Tymczasem nasza nauka – konkludował – jeszcze bardziej rozkwita, gdyż nie zamiera jak nauka ludzka i nie więdnie jak bezsilny dar – żaden Boży dar nie jest bezsilny – lecz jest bez pęt, a zatem musi być, zgodnie z proroctwem, prześladowana do końca (Kobierce, 6,167,4-5).
“Kościół wyjdzie z kryzysu tylko wtedy, gdy odrzuci urządzanie się w instytucjach. Mniej boi się on Nerona niż Konstantyna”, nie wahał się rzec w latach czterdziestych XX w. kardynał Suhard.
“Czy nie widzisz, że im więcej męczenników, tym bardziej przybywa chrześcijan? (...) Prześladowani rosną w liczbę z dnia na dzień”, wołał tonem pewnego zdumienia i wyzwania inny apologeta z tamtych lat (List do Diogneta, 6,9;7,8). “Pozwólmy im odnieść nad nami zwycięstwo, byśmy stali się zwycięzcami”, mówił dwa wieki później Grzegorz z Nazjanzu, mając na myśli wojnę rozpętaną przeciwko niemu przez arian w Konstantynopolu (Mowy, 22,16).
Orygenes porównywał krew męczenników do krwi Jezusa, gdyż powodowała ona odpuszczenie grzechów nie tylko tym, którzy doznali męczeństwa, ale i innym. A ponieważ w jego czasach okresy prześladowań i okresy pokoju następowały kolejno po sobie, Orygenes tak konkludował: “Tak więc obawiam się, że kiedy nie będzie już męczenników, a ofiary, czyli święci, nie będą już ofiarowywane za nasze grzechy, nie otrzymamy odpuszczenia za nasze grzechy” (Homilie o Księdze Liczb, 10,2,1). “Pierwszym odpuszczeniem grzechów jest chrzest – dodawał. Drugie odpuszczenie otrzymujemy przez cierpienie męczennika” (Homilie o Księdze Kapłańskiej, 2,4). Uważał, iż zaprzestanie prześladowań byłoby podstępem szatana! Kiedy minął czas prześladowań, jedni uważali, że pełniej zrealizują błogosławieństwa, gdy skryją się na pustyni lub w klasztorze: “Błogosławiona samotność, jedyne błogosławieństwo”, głosiło monastyczne hasło w średniowieczu. Inni, zwłaszcza w tamtych wiekach i czasach średniowiecza, pragnąc być posłusznymi zaleceniom Błogosławieństw, z własnej woli zwiększali swe udręczenia, pokuty, upokorzenia aż do granic fizycznej i psychicznej wytrzymałości. Chcieli w ten sposób naśladować Jezusa, który był tak ubogi, że nie miał gdzie złożyć głowy, wciąż prześladowany, wreszcie zadręczony pośród konwulsji męki i śmierci na krzyżu. I ludzie ci zostali świętymi, wielkimi świętymi. W taki sposób pojmowali Mowę Błogosławieństw i w taki sposób nią żyli. Czy jednak jest to jedyny sposób pojmowania Mowy Błogosławieństw i życia nią? Jest ona skierowana nie tylko do garstki uprzywilejowanych, czyli świętych, jak to można by było wnosić po owej nazwie “błogosławieni”, jaką zwykle obdarzamy ludzi, którzy praktykowali “cnoty heroiczne”. Wynieśliśmy ich na ołtarze: czczonych, wysławianych, ale – niestety – trzymanych na pewien dystans od naszego codziennego życia. Trzeba przede wszystkim stwierdzić, że Jezus żył nie tylko na tym świecie. Jego życie bogate jest w doświadczenie, którego nie da się zamknąć w jakiś określony typ doświadczenia życiowego. To, co było w Nim absolutne, stałe i normatywne, to posłuszeństwo woli Ojca. Dzieła i słowa posłuszne były nie temu, co On wolał, lecz woli Ojca. Dopiero w świetle tego posłuszeństwa Jezus dostrzegał wartość i wagę tego, co czynił i mówił.
Otóż, gdy spojrzymy na Mowę Błogosławieństw w tym świetle, to jaśnieje ona nowym znaczeniem. Żeby być “błogosławionymi” wedle Ewangelii, nie musimy stawiać w pierwszym rzędzie ani udręk, ani radości, ani cierpień, ani przyjemności, ani bogactw, ani nędzy, ani życia w świecie, ani życia w klasztorze, ale wolę Bożą. Pisał o tym św. Paweł do chrześcijan z Filippi, ukazując im swój model życia: “Umiem cierpieć biedę, umiem też korzystać z obfitości. Do wszystkich w ogóle warunków jestem zaprawiony: i być sytym, i głód cierpieć, obfitować i doznawać niedostatku. Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia (Flp 4,12).
“Porządek dnia” spraw do załatwienia, do wycierpienia lub do cieszenia się nimi ustala nam wola Boża, od której otrzymujemy nawet siłę, by być “błogosławionymi” w posłuszeństwie. “Cechą charakterystyczną doskonałej wiary jest umiłowanie posłuszeństwa, postępowanie w duchu miłości i stawianie chęci miłowania przed nakazem działania”, oświadczał Hilary z Poitiers (Komentarz do Psalmu 118, 13,13). “Miłuj i czyń, co chcesz (dilige, et quod vis fac)”, ośmielał się powiedzieć Augustyn. I dostarczał powód takiego postępowania: “Zachowuj w sobie korzeń miłości, gdyż z tego korzenia może wyrosnąć tylko dobro” (Komentarz do Pierwszego Listu św. Jana, 7,8).
Na czym polega heroiczność świętych, kanonizowanych i zasługujących na kanonizację? – zastanawiał się Karl Rahner. – Kościół jest prawdziwą historią, jedyną historią zbawienia, a więc i świętości. Pomimo wszystkiego, co jest takie same w istocie chrześcijańskiej świętości, nie objawia się ona tak samo we wszystkich świętych. Gdyby tak nie było, mielibyśmy kult świętości, a nie kult świętych. Proponowalibyśmy wtedy lekturę traktatów teologii moralnej, a nie żywotów świętych. Czym jest chrześcijańska świętość, widzimy na przykładzie życia Jezusa i życia świętych; zaś tego, co wydaje się nam widzialne, nie da się całkowicie przełożyć na teorię ogólną.
Czy zatem możliwa jest uniwersalna teoria chrześcijańskiej doskonałości? Być może w ten sposób Kazanie na górze zeszłoby z mistycznych i ascetycznych wyżyn pewnej pobożnościowej tradycji na poziom konkretu codziennego życia. Cnoty heroiczne, czyniące nas ewangelicznie “błogosławionymi”, mają być praktykowane również przez gospodynię domową, drepczącą pośród garnków w kuchni. Może je praktykować robotnik w fabryce, pracujący np. przy taśmie produkcyjnej; nauczyciel w rozbrykanej lub zbuntowanej szkole, pracujący zawodowo, lub polityk w dzisiejszym krytycznym i skąpiącym publicznych oznak uznania społeczeństwie.
Kazanie o błogosławieństwach podczas liturgii słowa tego tygodnia, we współczesnym naszym świecie, który zdaje się pełen wszelkich dó Bożych, lecz cierpi udręki psychicznej i religijnej pustki, może – jeśli zostanie wysłuchane w pobożnej ciszy – zapełnić przeznaczony mu czas, ale nic ponadto. Efekt zależy – oprócz łaski – również od sposobu głoszenia tego kazania. Jeśli kładziemy nacisk tylko na “błogosławieństwa”, grozi nam popadnięcie w niematerialny spirytualizm, oderwany od życia i problemów ludzi, którzy nas słuchają. Jeśli kładziemy nacisk tylko na choroby dzisiejszego społeczeństwa, wyliczając nasze grzechy, grozi nam, że ludzie wyjdą z kościoła bardziej przygnębieni, niż kiedy tam wchodzili.
Martin Buber opowiada, że rabbi Moshe Lob – zgodnie z zasadą, iż każda rzecz pochodzi od Boga – zastanawiał się: “Ale w jakim celu został stworzony ateizm? On też ma swoje uzasadnienie w akcie pobożności”. I dodawał: “Kiedy ktoś przychodzi do ciebie i prosi cię o pomoc, ty wtedy nie powinieneś radzić mu pobożnie: «Miej ufność i zwróć się ze swym kłopotem do Pana», lecz powinieneś postąpić tak, jakby Boga nie było, jakby na całym świecie był tylko jeden człowiek, mogący pomóc tamtemu – tylko ty”.
Nie wolno nam zapominać, że “Ewangelia” znaczy “dobra nowina”, ponieważ powinna dawać “błogosławieństwo” temu, kto ją pojmuje. “Jesteśmy współtwórcami radości waszej”, napisał św. Paweł do chrześcijan z Koryntu (2 Kor 1,24). I moglibyśmy nimi zostać, gdybyśmy zastosowali tę samą metodę Jezusa. W Mowie wymienia On wszystkie udręki, jakie musi znosić Jego lud, lecz nie jest to “mowa udręk”: na początku, dla kontrastu, umieszczał zawsze to zawołanie: “błogosławieni!”.
To oczywiste, że aby kupić jakiś towar, trzeba zapłacić jego cenę. Ale niemądre byłoby płacenie ceny, nie myśląc o tym, co się za nią nabywa. Otóż, niektóre kazania na temat Jezusowej Mowy Błogosławieństw mogą, niestety, potwierdzać opinię tych, którzy uważają je za mowę szaloną. To, że Kościół ma być “błogosławiony” i ”prześladowany” zarazem, wydaje się absurdem. Lecz nie jest to coś nowego, Ewangelia pełna jest takich paradoksów. Tego wymaga ewangeliczna logika. Kościół “błogosławiony” z trudem odróżni wolę Bożą od własnej. “Błogosławieństwa” ludzkie, zbyt ludzkie, mogą być uznane za rozszerzone dary Bożej Opatrzności dla Kościoła. Żeby transcendencja Boga i spraw Bożych wobec dó tego świata była wyraźnie widoczna, konieczne jest, aby od czasu do czasu Kościół był “prześladowany”.
Jednak wszystko zależy od naszej koncepcji Kościoła. Często słyszymy słowa: “Przeszkodą na drodze do wiary nie jest Chrystus, lecz Kościół”. Jeśli to ma znaczyć, że Kościół jest pełen grzeszników, podczas gdy Chrystus jest najświętszy, to nie mam żadnych obiekcji. Jednak Kościół utworzony przez samego Jezusa, który wybrał pierwszych jego członków, późniejszych przywódców i założycieli pierwotnych gmin chrześcijańskich, ten Kościół był pełen grzeszników, mniej więcej tak jak nasz, dzisiaj. I wiara chrześcijańska nie znajduje w nim przeszkody, lecz mieszka w Kościele tak właśnie ustanowionym przez Jezusa.
V niedziela zwykła
“Wy jesteście solą dla ziemi. Lecz jeśli sól utraci swój smak, czymże ją posolić? Na nic się już nie przyda, chyba na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi. Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze. Nie zapala się też lampy i nie umieszcza pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciła wszystkim, którzy są w domu. Tak niech wasze światło jaśnieje przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie” (Mt 5,13-16).
Nie zastanawiamy się wystarczająco nad tym szczególnym faktem, że Jezus, który przecież akceptował tytuł “Mistrza”, nie pozostawił ani jednego słowa na piśmie. Podczas swego życia publicznego dużo przemawiał, Jego słowa cieszyły się powodzeniem pośród “tłumów”, ale nie pozostawił nic na piśmie. Chciał wpisać swoją Ewangelię w serca i umysły słuchaczy, przede wszystkim zaś – swoich uczniów. Jego słowa były “słowami życia” i chciał je wpisać w życie swoich uczniów, a poprzez ich żywe świadectwo “wpisywać je” także w życie swojego Kościoła w ciągu wieków. Słowa napisane lub wypowiadane wnikają w pamięć słuchaczy, lecz często są pozbawione sensu; dlatego każdy nadaje im sens, jaki chce. Ale Jezus pragnął, by Jego uczniowie nie postępowali w ten sposób.
Swoje słowa i objawienia chciał On zapisać w ich życiu, w ich “sercach”, jak lubi mówić Pismo św. Mieli nie tylko werbalnie je powtarzać i nie tylko zapisać je w czterech Ewangeliach. “Światłość” emanująca z życia i nauczania Jezusa miała wcielić się w życie Jego uczniów, a z ich życia przejść na życie wierzących, zanim jeszcze otrzymała stały werbalny wyraz w Ewangeliach. Wskazane byłoby zresztą zwrócić uwagę na naglącą potrzebę przekazywania naszym życiem i naszym świadectwem tego, o czym myślał Jezus, gdy mówił, że Jego uczniowie powinni być “solą ziemi”. “Wy jesteście solą, a nie: wy macie sól – zauważa Bonhoeffer. – W tym zawarte jest całe ich życie”.
Być może apostołowie sądzili, że są Mu posłuszni, gdy mieli zamiar żyć Jego ewangelicznym przesłaniem, czyli “dobrą nowiną”. Zapach, smak rzeczy poznajemy przede wszystkim żyjąc ewangelicznymi błogosławieństwami.
Jezus ciężko mozolił się, by przekazać swoim uczniom “słowa życia”. Chciał, żeby i oni doznali takiego samego mozołu zapisując je – z pomocą Ducha Świętego – w swoich sercach i w sercu wiernych. Być może niejeden wolałby mieć przed oczami jakąś mowę zapisaną ręką Jezusa, przez Niego podpisaną, aby Go lepiej zrozumieć i pokochać.
Można nawet zrozumieć powód takiego ubolewania, lecz jest to złudny powód. Gdyby słowa i czyny Jezusa zostały dosłownie zapisane w księdze, zmusiłyby nas dzisiaj do skoku o dwa tysiące lat wstecz, by zrekonstruować ich głębokie znaczenie. W takiej sytuacji chrześcijaństwo stałoby się “religią księgi”, a nie “obecnością Jezusa”, żyjącego dzisiaj w każdym chrześcijaninie i w Jego Kościele. “Napisał tak Mojżesz, napisał i odszedł (scripsit hoc Moyses, scripsit et abiit)”, pisał Augustyn (Wyznania 11,3,5). Istotnie, książkę pisze się po to, aby przetrwała po śmierci autora.
Z takiego powodu Jezus nie musiał napisać książki.
Czyż męczennicy, ci którzy dają świadectwo prawdzie, nie są świadkami Chrystusa? – pytał Augustyn w jednej ze swych homilii. – Wszakże, kiedy głębiej się zastanowimy, to ujrzymy, że On sobie samemu składa świadectwo. I choć daje świadectwo Piotr, daje Paweł i inni apostołowie, daje Szczepan, to zawsze w nich wszystkich przebywa Chrystus dając świadectwo sam o sobie. On bowiem i bez nich jest Bogiem, zaś oni, bez Niego, czymże są? (illi sine illo quid sunt?) (Mowy, 128,2.3).
Inaczej mówiąc, Chrystus nie napisał Ewangelii, bo chce ją pisać w życiu każdego z nas. Lecz w jaki sposób? Dlaczego imię “chrześcijanin” jest godne czci? “Czy nie dlatego, że Chrystus jest Bogiem?”, zastanawiał się Grzegorz z Nazjanzu.
Ktoś może rzec: “Kocham Go jako człowieka, z powodu przyjaźni, jaką zawarłem z Chrystusem. Nie, nie godzę się, by moje imię «chrześcijanin» – replikował Grzegorz – pochodziło od ludzi, bo ja z Boga się narodziłem. Jeżeli więc zwiesz się chrześcijaninem, bo wierzysz, że Chrystus jest Bogiem, bądź Mu wierny i w imieniu, i w rzeczywistości (Mowy, 37,17).
Ta myśl prowadzi nas do wniosku o ogromnym znaczeniu. Wiemy, że Chrystus nazwał siebie “światłością świata” (J 8,12). Ewangelia opisuje nam z niezwykłym realizmem, jak został przyjęty przez ludzi. Reakcje były różnorodne: Jezusa nie rozumiano właściwie, sprzeciwiano się Mu, potępiano Go, ale też był przyjmowany z entuzjazmem, wysławiany, prowadzony triumfalnie. Liczne i przeciwstawne były zdarzenia, którym dały początek Jego słowa. Jednej tylko reakcji nigdy nie było: obojętności. Ewangelia nigdy nie stwierdza, że Jezus – przemawiając – pozostawiał rzeczy takimi, jakie były wcześniej. Jego słowa, Jego wystąpienia nigdy nie pozostawiały słuchaczy obojętnymi: były znakiem, który rodził jakąś reakcję, również sprzeciw (Łk 2,3).
Sprzeciw odczuwany jest tym żywiej, im żywiej dotyka ludzi. Na przykład, choroba i zdrowie stoją ze sobą w sprzeczności, bo jedno wyklucza drugie. Takie przeciwieństwo odczuwamy instynktownie i robimy wszystko, aby pozytywnie je zwalczyć, właśnie dlatego, że dotyczy bezpośrednio życia ciała. Kiedy jednak przeciwieństwo zachodzi w życiu ducha, na ogół nie odczuwamy go tak wyraźnie i możemy spokojnie wieść podwójne życie duchowe, w którym dobro mieszać się będzie ze złem, prawda z błędem, wiara z niedowiarstwem.
“Kiedy nie mogłem już pomieścić moich wierzeń w otaczającym mnie świecie, musiałem odrzucić moje wierzenia, gdyż w przeciwnym wypadku musiałbym odrzucić rzeczywistość”, stwierdził pewien niewierzący. Mówił to z rozgoryczeniem, być może jeszcze szukał wiary, którą mógłby żyć w swoim codziennym życiu. Podwójna wierność – swojej wierze religijnej oraz swoim obowiązkom kulturalnym, rodzinnym i obywatelskim – rodziła w nim problemy współistnienia i spójności, których nie udało mu się rozwiązać. Wyrzucił więc z sumienia religijną wiarę, ale nie problem. Tego typu sumienia spotykamy każdego dnia.
Ewangelia z dzisiejszej liturgii skłania nas do zadumy nad realistycznym zrozumieniem, co znaczy – co powinno dla nas znaczyć – stanie się “światłością” i ”solą”, czyli świadkami Jezusa na tym świecie. “Jezus nazywa apostołów solą ziemi, aby nadawali smak całemu rodzajowi ludzkiemu”, jak to realistycznie komentował Hieronim (Komentarz do Ewangelii św. Mateusza, 5,13). Dzisiaj nie odczuwamy już może tak radykalnie i mocno zalecenia Pana. Może się ono nawet zdawać niezbyt naglące. Ewangelia rzeczywiście cieszy się wszędzie jak najlepszą opinią, nawet jeśli nie jest znana lub stosowana w praktyce. Lecz co jeszcze może powiedzieć Ewangelia, którą wszyscy przyjmują? Wszystko – i nic. Brama, wciąż otwarta na oścież, staje się placem, nie domem.
Dlatego należy obawiać się “uładzonego”, obojętnego odbioru naszych homilii i katechez przez słuchaczy. To właśnie jest najgorszy sposób wysłuchiwania mowy, jaką Jezus kieruje do nas przez tekst Ewangelii. To nie “litera” biblijnego tekstu, ani nasza na jej temat egzegeza może spowodować naśladowanie lub sprzeciw w sensie ewangelicznym. Klemens Aleksandryjski zauważał, że “błędu nie odróżnia się od prawdy poprzez zwykłą konfrontację słowną; tylko praktykowana prawda usuwa i przepędza błąd” (Kobierce, 77,3). Dlatego czasem nie jest łatwo stwierdzić to nawet rozumowo.
Błąd – napisał Ireneusz z Lyonu – nie ukazuje się bowiem takim, jaki jest, gdyż bez osłonek stałby się łatwo rozpoznawalny; ale strojąc się w ponętne szaty udaje – choć to śmieszne! – że jest prawdziwszy od samej prawdy (Zdemaskowanie fałszywej gnozy, Wstęp, 1).
Nasza sytuacja z pewnością nie poprawiła się wraz z rozpowszechnieniem się współczesnych środków masowego przekazu.
Również praktyka “czczenia Księgi” powinna być dobrze objaśniana w tym sensie, by nie popaść w pusty formalizm, dosłowność, fundamentalizm. Właśnie dlatego, że żyjemy w świecie, który bardziej niż kiedyś utrudnia żywe i osobowe słuchanie przekazu werbalnego przy pomocy narzędzi technicznych, zwiększających tylko głośność, słowa mogą stać się jedynie hałasem, niczego nie przekazującym ani myśli, ani sercu. To zagrożenie spotykamy już na zewnątrz; musimy starać się, aby nie wprowadzać go do Kościoła.
VIII niedziela zwykła
“Nikt nie może dwom panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego – miłował; albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i Mamonie.
Dlatego powiadam wam: Nie martwcie się o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? Przypatrzcie się ptakom podniebnym: nie sieją, ani żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one? Kto z was martwiąc się, może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swego życia? A o odzienie czemu się martwicie? Przypatrzcie się liliom polnym, jak rosną: nie pracują ani przędą. (...)
Starajcie się naprzód o królestwo i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. Nie martwcie się więc o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie martwić się będzie. Dosyć ma dzień [każdy] swojej biedy” (Mt 6,24-28.33-34).
W tym fragmencie Ewangelii sąsiadują ze sobą dwie rzeczy, które wydają się nie do pogodzenia: “starać się” i ”nie martwić się”. Jezus nakazuje nam: “Starajcie się naprzód o królestwo Boga”, a zarazem poleca: “Nie martwcie się”. Sądzę, że nie ma człowieka, który, jak to się mówi, nie “starałby się”. Życie sprowadza się zawsze do starania o coś, a nawet do zabiegania, by coś uzyskać. Jednak często staramy się w sposób nieodpowiedni. “Jak może ktoś, stojący na zewnątrz, kołatać tam, gdzie nigdy nie był? – pisał Tertulian. – Jak może znać bramę, której nigdy nie przekroczył, ani by wejść przez nią, ani żeby wyjść?”
Kirkegaard rozumował podobnie:
Człowiek nie może szukać tego, co zna, a jednocześnie nie może szukać tego, czego nie zna; nie może bowiem szukać tego, co zna, bo już to zna, zaś szukać tego, czego nie zna, też nie może, bo nie wie nawet, czego ma szukać.
Logika Ewangelii opiera się na paradoksie tajemnicy: spoglądać na ptaki w powietrzu i myśleć, że żywi je Ojciec; starać się o królestwo Boże i być pewnym, że wszystko będzie nam dodane – to niełatwo pojąć. Oskarża się teologię, że niczego nie zdołała zrobić, oprócz, być może, czynienia wiary trudniejszą. Ale gdyby istotnie udało się jej czynić wiarę trudniejszą, to już by spełniła znaczną część swojego zadania. Niestety, zdarza się, że akceptuje ona żądanie płynące i od wierzących, i od niewierzących, by uczynić wiarę czymś jasnym, dostępnym dla umysłu filozofa i przyjemnym w praktyce wierzącego. Krótko mówiąc, żąda się od teologii, by pozbawiła wiarę tajemnicy.
Czyż nie jest tak – stwierdza jednak Tertulian – że zapuka raczej ten, kto wie, że był w środku i został stamtąd wypędzony, kto zna drzwi? (Preskrypcja przeciwko heretykom, 8,10).
Żeby “zapukać do właściwych drzwi”, trzeba zatem pamiętać, że człowiek, nawet jeśli przez grzech utracił “podobieństwo” do Boga, czyli łaskę, to nie utracił Jego “obrazu”, wpisanego, jak mówią Ojcowie Kościoła, w naturę człowieka. Dlatego poznanie człowieka z samej natury zwrócone jest ku Bogu, którego jest obrazem.
Zatem, stwierdza Augustyn, pierwszoplanowy związek człowieka z Bogiem bierze początek najpierw z serca, a potem z umysłu: “Stworzyłeś nas bowiem, jako skierowanych ku Tobie. I niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie” (Wyznania, 1,1). Jasny jest tego powód.
Co zaś do spraw, stojących ponad człowiekiem – zauważa Tomasz z Akwinu – to miłość jest najszlachetniejszym poznaniem; poznanie urzeczywistnia się zależnie od sposobu, w jakim rzeczy poznawane są w poznającym; miłość zaś zależnie od tego, jak ten, kto miłuje przyciągany jest ku obiektowi miłości (Suma teologiczna, I-II, 66, 6, ad 1).
Czy zatem kochanie siebie samego jest lepszym sposobem czuwania nad swoją osobistą tożsamością, doskonalszym niż poznanie siebie? Augustyn, niczym wytrawny psycholog, odpowiedział na to pytanie kierując wyzwanie w stronę egoisty:
Zacząłeś kochać siebie, więc pozostań w sobie, jeśli możesz. Dlaczego wykraczasz poza siebie? Czyżbyś ty, który kochasz pieniądze, stał się bogatszy od pieniędzy? Ponieważ zacząłeś kochać coś, co leży poza tobą, utraciłeś sam siebie (Mowy, 96,2).
Tylko mistyk jest w stanie mieszkać w swojej duszy jak w królewskim pałacu, bo wie, że został stworzony “na obraz i podobieństwo Boga”. Filozof niewierzący, pisał Kirkegaard, może sobie zbudować pałac z własnego rozumu, ale potem zamieszka w suterenie.
Arcydzieło stworzenia, zbudowane przez dwie ręce Ojca, czyli Syna i Ducha, znajduje się w każdym stworzonym duchu: “Człowiek, ukształtowany rękami Boga (Ojca), czyli przez Syna i przez Ducha, od początku był na obraz i podobieństwo Boga”, odważnie stwierdzał Ireneusz z Lyonu (Zdemaskowanie i odparcie fałszywej gnozy, 5,28,4). I dopiero wtedy “kiedy obraz powróci do swojego wzoru, do którego zmierza, poznamy tak, jak jesteśmy poznani. Wydaje mi się, że na tym polega filozofia”, pisał Grzegorz z Nazjanzu (Mowy, 28,17).
Na przesadny subiektywizm prowadzący do immanentyzmu usiłowano odpowiadać podobnie rozpaczliwym obiektywizmem, patrzącym podejrzliwie na wszelką argumentację, która – w teologii lub w filozofii – brała stronę podmiotu. I w ten sposób zapominano o podstawowych słowach biblijnych, dominujących w myśleniu Ojców Kościoła: “Bóg stworzył człowieka na swój obraz i swoje podobieństwo”. Ta prawda nie zmniejszała dystansu między Bogiem a człowiekiem, ani nie złagodziła sensu niewymownej tajemnicy Boga. Co więcej, pogłębiała ją przez podwojenie: “tajemnicą” stawał się również człowiek. “W obliczu Boga – wyznawał S. Kirkegaard – mówię zawsze niepewny siebie, gdyż On jest jedynym, który z całą pewnością zna moją wobec Niego sytuację.”
Dosyć często zdarza się – zauważał Henri de Lubac – że rozumujemy tak, jakby cała tajemnica kryła się po stronie Boga, jakby w człowieku nie było nic, co wymyka się wspólnemu doświadczeniu czy naturalnemu rozumowi. Jakby cała nasza natura miałaby być, przynajmniej oficjalnie, przezroczysta. Otóż tkwi w tym pewne złudzenie.
Kiedy usiłujemy wprowadzić do ludzkiego umysłu człowieka jako Boga, a nie zakreślamy ścisłych granic, wtedy z podmiotów czynimy przedmioty, czyli bożki.
Z drugiej strony, tajemnica to kategoria obecna wszędzie, gdy schodzi się do głębin, w każdej sferze rzeczywistości. Im głębiej schodzimy, tym głębsza staje się tajemnica. Uczony badający bezgraniczny stworzony wszechświat dostrzega w nim obecność tajemnicy i często stwierdza, nawet jeśli nie wierzy, że jest człowiekiem religijnym. Natomiast umysł, który zatrzymuje się na powierzchownym aspekcie rzeczy, nie znajduje tajemnicy w niczym, nawet w rzeczywistości “nadnaturalnej”.
Dokądże, człowieku, będziesz się zajmował badaniem stworzenia? – zastanawiał się Augustyn. I dodawał: – Zwróć się do siebie, przypatrz się sobie, zbadaj siebie! (...) To człowieka stworzył Bóg na własny obraz i podobieństwo. Poszukaj w sobie, czy obraz Trójcy posiada jakikolwiek ślad Trójcy (Mowy, 52,6,17).
Ślad ten dostrzegał w tym, że człowiek jest duchem, poznaniem i miłością (O Trójcy Świętej, 9,12,18).
Należy tu zauważyć, że – istotnie – Ojcowie Kościoła nie czynili zbytnich rozróżnień między filozofią i teologią. “Im więcej filozofii wprowadza się w teologię jakiegoś średniowiecznego myśliciela, tym ta filozofia staje się oryginalniejsza. To funkcja teologiczna czyni twórczą filozoficzną myśl ludzi średniowiecznych”, stwierdził Etienne Gilson. I rzeczywiście, Augustyn tak opisuje – w VII rozdziale Wyznań – swoje trójetapowe nawrócenie:
Gdy po raz pierwszy Cię poznałem, Tyś mnie do siebie przygarnął, żebym zobaczył, iż powinienem coś ujrzeć, a także – iż nie jestem jeszcze zdolny do ujrzenia tego. Schłostałeś słabość mego wzroku, przemożnym uderzywszy we mnie blaskiem, aż zadrżałem z miłości i zgrozy. (...) z wielkiej dali usłyszałem Twój głos: To Jam jest Tym, który jest. Usłyszałem tak, jak się słyszy głos w głębi własnego serca, i od razu się rozwiały moje wątpliwości. (...) Stało się też dla mnie jasne, iż rzeczy, które ulegają zepsuciu, są dobre. Gdyby były najwyższymi dobrami, nie mogłyby ulec zepsuciu. Nie mogłyby też się zepsuć, gdyby w ogóle nie były dobre (10,16-12,18).
Od pierwszej do ostatniej fazy swego religijnego poszukiwania zakłada bezpośrednią interwencję Boga. Jednak Boże oświecenie pomagające poznać istnienie Boga, obecne jest w duchu każdego człowieka “stworzonego na obraz Boga”. Dokonuje się to przez poznanie natychmiastowe, a nie poprzez refleksję rozumową.
W tym celu Grecy mieli filozofię, “w sposób częściowy, gdyż znali tylko ten świat”, stwierdził Klemens Aleksandryjski (Kobierce, 7,56,1).
Nie ma w tym jednak nic dziwnego – dodawał – że Opatrzność dała również filozofię jako propedeutykę doskonałości, przyniesionej przez Chrystusa, ale pod warunkiem, że nie będzie się wstydziła zostać uczennicą wiedzy barbarzyńskiej [to znaczy myśli chrześcijańskiej], aby kroczyć ku prawdzie (Kobierce, 6,153,1).
Niedawno teolog L. Sartori zauważył: “Uważam, że w przyszłości trzeba będzie zająć się w coraz większym stopniu zwłaszcza dogmatem i nauką o stworzeniu”. Na tym właśnie polu może dojść do pożytecznego spotkania między teologią i filozofią.
Na tej bowiem płaszczyźnie mieści się temat kultury, tak jak wcześniej był tam temat “natury”, ponieważ kultura obejmuje rzeczywistość stworzoną w aspekcie jej historii i wkładu człowieka w rozwój stworzonego świata.
Współczesna filozofia woli chyba uważać się za autonomiczną. Ale z jakim skutkiem? “Całkowicie nieudane wydaje się usiłowanie tłumaczenia rzeczywistości w sposób czysto filozoficzny”, stwierdził niedawno teolog W. Kasper odnosząc się do filozofii postmodernistycznej. Problem tkwi korzeniami w relacjach między rozumem i wiarą. W przeszłości twierdzono, iż filozofia jest “służebnicą teologii”. Chciano w ten sposób oddać przysługę teologii. W stosunkach społecznych, istotnie, ten komu służą, stoi wyżej, niż ten, kto służy, pan wart jest więcej niż sługa. Jednak na płaszczyźnie duchowej rzecz ma się odwrotnie: służenie, to darowanie dó wewnętrznych; ten jest bardziej zdolny do służenia, kto posiada więcej owych dóbr. W naszym przypadku powinien nim być ten, kto cieszy się skarbami objawienia biblijnego.
A zatem, zrobiliśmy złą przysługę teologii, dając jej filozofię za “sługę”. Słuszniej byłoby, gdyby to teologia uczyniła się “służącą filozofii”. Do takiego wniosku prowadziła ewangeliczna logika wcielenia: “Słowo (Logos) stało się ciałem” nie po to, by Mu służono, lecz by służyło. Taką posługę pełni również wiara w stosunku do naszego poznania: chrześcijanin “nie odrzuca wiary w to, czego nie rozumie, ale rozumie to, jeśli w to wierzy”, uważał Hilary z Poitiers (O Trójcy Świętej, 1,12).
Rozmyślając nad stworzeniem teolog wie, że “bycie na obraz Boga to dla człowieka rzeczywistość podstawowa, a nie przypadkowa”, pisał Bonawentura (Commento alle Sentenze di Pier Lombardo, II,2,2). Pragnąc wyjaśnić, że godność bycia “na obraz Boga” przynależy nie tylko mężczyźnie, lecz i niewieście, Symeon Nowy Teolog, w komentarzu do słów Księgi Rodzaju: “Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył; stworzył mężczyznę i niewiastę”, zauważa:
Pismo święte nie mówi “mężczyzna i niewiasta”, żeby wskazać, że Ewa była już stworzona, lecz że była w żebrze Adama i już w nim istniała. Pojmujemy to dobrze czytając kolejne słowa: “Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: Bądźcie płodni i rozmnażajcie się” (Asketicon, I, 25-28).
Ów związek obraz–podobieństwo Boże w życiu chrześcijanina stał się też tematem rozważań Ireneusza z Lyonu na temat tajemnicy wcielenia Syna Bożego, “znaku naszego zbawienia”.
Ten, który stał się na obraz grzesznego ciała – pisał – by potępić grzech i potępiwszy go, usunąć z ciała (...) oraz by wezwać człowieka do stania się podobnym Jemu (...), zamieszkał w człowieku i stał się Synem Człowieczym, by przyzwyczaić człowieka do pojmowania Boga oraz przyzwyczaić Boga do zamieszkiwania w człowieku (ut adsuesceret hominem percipere Deum et adsuesceret Deum habitare in homine) (Zdemaskowanie i odparcie fałszywej gnozy, 3,20,2).
Słowo “zbawienie” występuje często w czytaniach biblijnych, a więc i w naszych komentarzach do nich. Nierzadko krążymy wokół tematu, rozważając elementy uboczne lub ich zastosowanie praktyczne, a nie potrafimy wydobyć jego prawdziwego znaczenia. “W historii zbawienia sam Bóg oraz dar, jaki czyni On z siebie, stanowi zbawienie człowieka”, stwierdził K. Rahner. Cała reszta – w historii Kościoła i w życiu każdego chrześcijanina – jest tylko środkiem do zbawienia. W przeciwnym razie można by popaść w rozmaite formy dewocyjne lub też – co gorsza – w praktyki zabobonne.
Orygenes uważał zaś, że doskonalenie naszego podobieństwa do Boga wymaga ostatecznego dopełnienia:
Człowiek otrzymał godność obrazu podczas swego pierwszego stworzenia, ale doskonalenie podobieństwa przypadło jemu w udziale. Znaczy to, że musiał sam je zdobywać, usiłując własnym działaniem naśladować Boga. (...) Stąd też wydaje się – konkludował – iż podobieństwo będzie, by tak rzec, wzrastać i stanie się jednym, bowiem na końcu, gdy czasy się dopełnią, Bóg będzie wszystkim we wszystkich (O zasadach, III, 6,1).
Wszakże liturgia słowa dzisiejszej niedzieli zwraca naszą uwagę zwłaszcza na przysłówek “naprzód”, połączony z czasownikiem “starajcie się”. Podaje nam też dwa przykłady: kiedy chcemy sobie sprawić ubranie, czymś absurdalnym byłoby chcieć przystosować ciało do miary ubrania; podobnie, kiedy przygotowujemy posiłek, nie powinniśmy myśleć tylko o jedzeniu, lecz przede wszystkim – o zdrowym życiu, i temu właśnie powinien służyć posiłek.
Istotnie, “naprzód” idzie ciało, a potem ubranie, “naprzód” idzie życie, a potem jedzenie. Słowo “naprzód” oznacza nie tylko pierwszeństwo w czasie, ale w znaczeniu, w wartości. Zatem ubranie nabiera wartości, gdy zgrabnie leży na ciele, a pokarm – gdy dobrze służy życiu. W przeciwnym razie “starać się” jedynie ubierać i jeść, znaczy “zabiegać” i być nigdy niezaspokojonym.
Podobnie dzieje się na wyższym poziomie, w odniesieniu do “królestwa Bożego”. Ono jest “naprzód” w sensie absolutnym, ponieważ jest Dobrem nadającym treść i wartość wszystkim dobrom, którymi możemy się cieszyć. Kiedy usiłujemy korzystać z nich bez odniesienia ich do królestwa Bożego, wtedy właśnie powstaje ów głęboki nieład wywołany “zabieganiem”, o którym mówi Ewangelia i którego doświadczamy, niestety, każdego dnia. Chcąc pobudzić do refleksji na ten temat, proponuję uroczą “parabolę” duńskiego poety Johannesa Joergensena. W 1896 r. nawrócił się na katolicyzm, a od 1915 r. zamieszkał w Asyżu, rozmiłowawszy się w św. Franciszku, któremu poświęcił doskonałą biografię. W 1907 r. napisał też tę parabolę zatytułowaną Nić z wysoka. Opisuje w niej pająka, który:
utkał piękną i ogromną sieć. Pewnego ranka zbudził się w okropnym humorze. W nocy zmarzł trochę, a teraz ani jeden promyk słońca nie rozgrzewał ziemi; ani jedna muszka nie brzęczała w powietrzu. Pająk tkwił głodny i bez zajęcia przez cały Boży dzień.
Dla zabicia czasu wybrał się na spacer po swojej sieci, chcąc przy okazji sprawdzić, czy nie trzeba jej w którymś miejscu zacerować. Pociągał za wszystkie nici, wypróbowując ich sprężystość. Jednak, choć wszystko było w porządku, wciąż miał czarny nastrój.
Kiedy tak krążył po swojej pajęczynie, ujrzał na samym jej końcu jakąś nić, która wydała mu się całkiem nowa. Wszystkie inne nici, choć biegły to tu, to tam, pająk znał dobrze i znał też każdą gałązkę, do której były umocowane. Nieznana nić nie biegła jednak donikąd, i musiał stwierdzić, że szła prosto do góry. Wyprostował nóżki i zaczął się jej przyglądać, wybałuszając oczy. Nie mógł jednak dojrzeć, gdzie kończy się ta nić. Zdawało mu się, że idzie aż do chmur. Im dłużej znieruchomiały wpatrywał się w nią, nie mogąc nic z tego pojąć, tym bardziej wzbierał w nim gniew. Zapomniał, że we wrześniu, pewnego pogodnego dnia, sam zszedł po tej właśnie nici w dół i że bardzo mu się wtedy przydała do utkania i poszerzenia pajęczyny. Ale teraz już nie pamiętał o tym wszystkim i myślał tylko, że oto widzi jakąś głupią nić, do niczego niepotrzebną, która nawet nie była, jak nakazywał jego zdrowy pajęczy rozsądek, przymocowana do jakiejś gałązki, ale biegła gdzieś w górę. “Precz z tą nicią!”, wykrztusił z siebie pająk i jednym kłapnięciem zębów przeciął ją. W tej samej chwili cała pajęczyna, tak artystycznie utkana, runęła w dół. Kiedy pająk doszedł do siebie, zobaczył, że leży na kłujących liściach żywopłotu, z głową owiniętą własną pajęczą siecią, która zamieniła się w małe wilgotne strzępki. Wystarczyła jedna chwila, by zniszczyć całą wspaniałość jego domu, tylko dlatego że nie zrozumiał użyteczności owej nici z wysoka (Parabole. Parole di sapienza per tutti, Paoline, Rzym 1953, 35-39).
Z pewnością to nie owa “nić z wysoka”, ale sieć – unieruchamiając muchy i inne owady – dostarczała pająkowi pożywienia. Dlatego nić wydała mu się nieużyteczna, a co więcej, znikała poza zasięgiem jego wzroku. Oto dwa powody, dla których stała się “do niczego niepotrzebna”: pająk wybrał sieć i odciął nić. Jest to obraz tego, co się dzieje, kiedy naszym panem staje się “mamona”, a nie Ojciec niebieski. Symbol pająka, który nie może dojrzeć, skąd pochodzi owa “nić z wysoka”, dotyczy problemu obecnego w każdym doświadczeniu religijnym. “Ty jesteś bardzo wysoko, a ja bardzo nisko (longe sursum es, longe deorsum sum)”, stwierdzał Augustyn zwracając się do Boga (Mowy, 52,6,16). A jednak mówi, że nie może już trwać w tym stanie. W człowieku istnieje nie tylko dążenie do coraz większego poznania spraw tego świata (extensio), ale i do wznoszenia się ku górze (intensio). “Ten, kto wznosi swe serce w górę, tego serce lśni blaskiem (qui ergo sursum habet cor, cor ipsius luminare est)”, napisał Augustyn w Komentarzu do Psalmów, 93,6.
XIII niedziela zwykła
“Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. (...) Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je.
Kto was przyjmuje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, przyjmuje Tego, który Mnie posłał. Kto przyjmuje proroka, jako proroka, nagrodę proroka otrzyma. Kto przyjmuje sprawiedliwego, jako sprawiedliwego, nagrodę sprawiedliwego otrzyma. Kto poda kubek świeżej wody do picia jednemu z tych najmniejszych, dlatego że jest uczniem, zaprawdę powiadam wam, nie utraci swojej nagrody” (Mt 10,37-42).
Wygłaszając przemówienie o charakterze religijnym doznajemy pewnej trudności w używaniu słowa “miłość”, jako że można je interpretować na rozliczne sposoby, nadawać mu wiele znaczeń. Mamy tylko to słowo, by nazywać tyle różnych rzeczy, tyle czynności przeciwstawnych sobie. Tymczasem Nowy Testament został napisany w języku greckim, który – żeby wyrazić to, co my określamy tylko jednym słowem: miłość – używał trzech słów. Kiedy chodziło o miłość-namiętność używał terminu eros, kiedy chodziło o miłość-przyjaźń stosował termin phil, zaś by wyrazić miłość Boga do człowieka, z której rodzi się miłość człowieka do Boga (tłumaczona też słowem “miłosierdzie”, caritas), stosował termin agepe. “Pismo św. – zauważał Orygenes – nie używało słowa “miłość”, chyba że tylko tam, gdzie nie istniało żadne niebezpieczeństwo zinterpretowania go w sposób nieodpowiedni” (Komentarz do Pieśni nad pieśniami, wstęp 2,22).
Ponad wiek wcześniej Ignacy Antiocheński nadawał słowu eros znaczenie mistyczne.
Chociaż jestem w pełni życia – zwracał się do gminy chrześcijańskiej w Rzymie – to jednak pożądam śmierci, bo całe moje pożądanie (mój eros, czyli Chrystus) przybiłem do krzyża i nic już we mnie nie płonie miłością do materii (List do Rzymian, 7).
To utożsamienie: eros – Chrystus, sprawiło jednak trochę kłopotu. “Nie uważam – stwierdził jednak Orygenes – by z tego powodu zasługiwał na naganę” (Komentarz do Pieśni nad pieśniami, 2,36). Wybitny patrolog tak to tłumaczył: “Męczennik ukrzyżował dla Chrystusa wszystkie swoje ziemskie pożądania; w Nim ukrzyżował erosa, by żyć doskonałą miłością miłosierną (agape)” (P.T. Camelot).
W przytoczonym fragmencie Ewangelii św. Mateusza Jezus używa drugiego z trzech terminów (phila), bo chodzi tu o miłość pomiędzy członkami rodziny; natomiast w Ewangelii św. Jana, gdzie Jezus mówi o miłości, jaką uczeń winien mieć dla Niego i dla Ojca, używa trzeciego terminu (agape; J 14, 15, 23). W ten sposób została podkreślona różnica pomiędzy różnymi sposobami kochania. Wraz z wcieleniem Słowa sposób kochania Boga uwidocznił się w Jezusie. Jezus nie wyklucza innych kształtów, jakie może przybierać miłość w stosunkach między ludźmi, ale oczyszcza je i doskonali.
Sądzę, iż to wyjaśnienie będzie użyteczne przy tłumaczeniu niektórych zastrzeżeń, jakie mogą powstać podczas czytania tego fragmentu Ewangelii św. Mateusza. Na przykład jakaś matka może mieć trudności ze zrozumieniem, że winna bardziej kochać Jezusa niż swoje dziecko, jeżeli nie wyjaśnimy jej, że istnieją rozmaite sposoby okazywania miłości. Nie jest powiedziane, że jej miłość – uczucie do Jezusa – koniecznie musi być większa od tej, jaką żywi do swego dziecka. Jezus nie żąda od niej, żeby kochała Go tego rodzaju miłością bardziej niż własne dziecko. Miłość, jakiej żąda Jezus, leży w sferze wyższej niż miłość macierzyńska, i nie tylko nie wyklucza jej, ale czyni ją głębszą.
Jednak musimy pamiętać, że żyjemy dziś w takim środowisku kulturowym, w którym – niestety – miłość nie ma żadnych hamulców. Często mawia się, że “miłość jest ślepa”, to znaczy, że nie zależy od rozumu, od refleksji, od myślenia; kieruje nią jedynie instynkt. Mawia się nawet, że “sercu nie można rozkazywać”, a więc wola zostaje odsunięta na bok i kochamy to, co nam się podoba, byle było przyjemnie i wygodnie.
Używając języka, w którym słowo “miłość” jest powszechnie stosowane w taki właśnie sposób i tak rozumiane przez naszych słuchaczy, dosyć trudno jest głośno wypowiadać słowa Jezusa, przypomniane w liturgii słowa tej niedzieli: “Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien”.
Nic przeto dziwnego – oświadczał już Orygenes – że twierdzimy, iż w naszym otoczeniu mówienie o naturze miłości jest trudne i ryzykowne, tym bardziej gdy słuchacze są prostoduszni i niedoświadczeni (Komentarz do Pieśni nad pieśniami, 2,2).
Nie wolno jednak zapominać, że Jezus doskonale przewidział takie trudności z przyjęciem Jego słów. Zanim bowiem wyrzekł słowa przytoczone w tym fragmencie liturgii słowa na dzisiejszą niedzielę, oświadczył: “Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz”. Inaczej mówiąc, Jego słowa stanowiły coś w rodzaju wypowiedzenia wojny sposobowi, w jaki świat pojmuje miłość. Tekst liturgiczny opuścił ten wstęp. Warto jednak mieć go na uwadze, aby dobrze zrozumieć radykalną nowość przesłania Jezusa: “Jam Alfa i Omega, Pierwszy i Ostatni, Początek i Koniec”. Słowa te zamykają ostatnią księgę Biblii, Apokalipsę (22,13). Tylko wtedy stawiamy solidny fundament pod każdą miłość, kiedy Jezus stoi na pierwszym miejscu w miłości swoich uczniów, ponad wszystkim i wszystkimi.
Wielka jest miłość – wołał św. Bernard z Clairvaux – jeśli upodabnia się do swego początku, jeśli odnosi się do swego źródła. Stamtąd czerpie pokarm, by wciąż płynąć. Miłość to jedyne z poruszeń duszy, pośród wszystkich uczuć i odczuć, poprzez które stworzenie może porównywać się ze Stwórcą, choć nie w równym stopniu. I choć, istotnie, stworzenie kocha mniej aniżeli Stwórca, bo jest niższe, to jednak gdy kocha Go całym sobą, już nic więcej dać nie może. Dlatego taka miłość to są dla stworzenia zaślubiny, ponieważ nie może tak kochać, otrzymując w zamian niewiele miłości (Mowy o Pieśni nad pieśniami, 83,4-6).
Jednak taka miłość ma swoją cenę: “Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien”, mówi Jezus do każdego ze swych uczniów. Taką cenę miał też zapłacić Abraham, “nasz ojciec w wierze”. Będąc w bardzo podeszłym wieku, wraz ze swoją równie sędziwą i do tego niepłodną żoną, otrzymał od Boga dar, syna Izaaka. Jednak jego szczęście prysło, kiedy został wezwany, by zrezygnował z syna, by zabił go własnymi rękami. Za tę cenę, tak nadludzką, że wydaje się nieludzka, uzyska nieprzebraną łaską: “Będę ci błogosławił i dam ci potomstwo tak liczne jak gwiazdy na niebie i jak ziarnka piasku na wybrzeżu morza” (Rdz 22, 17). Abraham miłował Boga bardziej niż syna i dlatego stanie się w naszych oczach uczestnikiem ojcostwa samego Boga. I rzeczywiście, my również nazywamy się dzisiaj “dziećmi Abrahama w wierze”! Dawniej przedstawiano krzyż jako wielkie drzewo z potężnymi konarami, obwieszonymi owocami rozmaitych rodzajów.
XIV niedziela zwykła
“W owym czasie Jezus przemówił tymi słowami: «Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje upodobanie. Wszystko przekazał Mi Ojciec mój. Nikt też nie zna Syna, tylko Ojciec, ani Ojca nikt nie zna, tylko Syn i ten, komu Syn zechce objawić.
Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie na siebie moje jarzmo i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokornego serca, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem słodkie jest moje jarzmo, a moje brzemię lekkie»” (Mt 11,25-30).
Ojciec, nazwany uroczyście “Panem nieba i ziemi”, pragnie objawić się ludziom poprzez pokorne człowieczeństwo Jezusa, który – posłuszny nadanemu Mu posłannictwu – ukazuje swoje umiłowanie “maluczkich”, “utrudzonych i obciążonych”, aby ich pokrzepić, aby ulżyć ciężarowi ich posłuszeństwa względem woli Bożej: to jest drabina, po której Bóg chce zejść, żeby spotkać człowieka, i po której człowiek musi wejść, żeby spotkać Boga. Pośrednikiem na jednej i na drugiej drodze jest Jezus z Nazaretu. Wypełniać “wolę Bożą” znaczy, konkretnie, postępować tak, jak Jezus
Książka "Homilie na niedziele i święta. Rok A" - bp Giovanni Benedetti - oprawa miękka - Wydawnictwo PROMIC Księży Marianów.