BEX@. Korespondencja mailowa ze Zdzisławem Beksińskim
Liliana Śnieg-Czaplewska
Dane szczegółowe: | |
Wydawca: | PIW |
Rok wyd.: | 2005 |
Oprawa: | miękka |
Ilość stron: | 224 s. |
Wymiar: | 165x237 mm |
EAN: | 9788306029611 |
ISBN: | 83-06-02961-5 |
Data: | 2006-05-12 |
Opis książki:
Korespondencja z fascynującym człowiekiem musi być niezwykła. Adresatką listów elektronicznych była dziennikarka Liliana Śnieg-Czaplewska. Gdy zaproponowała Artyście wywiad-rzekę, odmówił, ale w latach 2003-2005 napisał do niej ponad 600 listów. Wyszedł z tego blisko dwuletni swoisty zapis rzeczywistości "a la Bexa".
Zdzisław Beksiński - jeden z najwybitniejszych polskich malarzy, niegdyś fotograf i rzeźbiarz, był niezwykłym, pełnym sprzeczności człowiekiem. Eremita, ekscentryk, zamknięty w swoim świecie, do którego na co dzień dopuszczał jedynie wtajemniczonych, "od święta" znacznie więcej. Wielbiciel hamburgerów i coca-coli, znawca Biblii i erudyta, wszystko nazywający po swojemu. Ironista rzadkiej wody. Jak ognia unikał całego blichtru tego świata, na bankiet by się go końmi nie zaciągnęło. Spolegliwy dla tych, którzy mieli szczęście zaliczać się do Jego przyjaciół. W krótkim czasie stracił najbliższych (syn Tomasz Beksiński, wybitny tłumacz i znawca muzyki popełnił samobójstwo w Wigilię 1999 r.), mimo to pozostał pogodnym, lubiącym bliźnich człowiekiem.
To nieprawda, że nie ma ludzi niezastąpionych. Są nimi wielcy artyści. Gdy przyszła śmierć, okrutna i bezsensowna, był w świetnej formie. Malował całymi dniami, wciąż inaczej. Zapłacił za swoją dobroć - śmierć miała znajomą twarz. Ostatni list napisał o godzinie 10.38 dnia 21 lutego 2005 r.
From:
To:
Subject: Re: Boska Biskupica
Date: 07/27/2003
Dziwnie Pani odbiera obrazy, ale przywykłem już do tego, że bywam czasamiproducentem rozszerzeń do testu Taylora. Dla mnie ten typ pozy - zainspirowany ruchem Nike z Samotraki - jest czymś co nazywam "wieszakiem". Wielokrotnie używałem i używam tego samego wieszaka, a tylko każdorazowowieszam na nim nieco inną formę. Takich rozmaitych wieszaków mam zaledwiekilkanaście i cała zabawa w malowanie to wieszanie na nich innego problemumalarskiego, który racji tego, że zaczynałem jako abstrakcjonista i chybanim w sposób ukryty zostałem, ma zawsze charakter formalno-abstrakcyjny. Krzyż, katedra, morze, obłoki, to tylko kilka innych wieszaków. Uodbiorców - jeśli im wierzyć - wytwarzają się nieprzewidziane przez malarzaemocje. Miałem w trakcie studiów taka znajomą z którą chodziłem na koncertyw filharmonii - w trakcie muzyki zwykła szeptem komunikować o swoichdoznaniach: owieczki na hali, chłopstwo w karczmie, góry we mgle, wschódsłońca i tak dalej. Nie mam poza dziecięcym bębnieniem w klawisze żadnegodoświadczenia w zakresie muzyki, a tylko spore osłuchanie, lecz czuję, żejeśli teraz jest BIMBAM to za chwile musi być BUMBIM tylko nieco głośniej,co stanowi przygotowanie to RACHCIACHCIACH. Nie ma tam miejsca ani naowieczki ani na wschód słońca. Tak samo widzę malarstwo. Jeżeli tu jestosiowo, to tam muszę to złamać, a akcent czerwony po lewej zrównoważyćakcentem zielonym po prawej u dołu. To co potem na ten temat wysłuchuję iwyczytuję (najczęściej opinię: "same kości") to już całkiem inny film, alenie powiem: bywa czasami interesujący. Rosikoniowi obraz chyba się podobał, ale ja nie nadaję się na towarzysza domodlitwy, więc ostatnio gadamy non stop i to czasami godzinami o cyfrowymsprzęcie fotograficznym. No, ale to też rodzaj modlitwy. W końcu niektórebóstwa są niedostępne lub trudno dostępne bo trzeba by zaryzykować w ciemnokota w worku za 40.000 dolarów, a dopiero pół roku okazałoby się, że inneboskie koty były lepsze. Pięknie pozdrawiam i biorę do pracy. Najsolidniej przez cały dzień, pracujemi się w niedzielę, bo nic i nikt mi nie przerywa i nie muszę przebierać siędla gości w coś mniej brudnego i postrzępionego (nie postrzępionego w ogólenie mam).
Beksinski
(...)
From:
To:
Subject: Re: Raju rety!
Date: 07/29/2003
Ależ to nie teoria, lecz najprawdziwsza prawda: Nie mam o niczym pojęcia. Towyłącznie debilizm salonowy (to termin psychiatryczny!), który bierze Paniza dobrą monetę. Tak było przed stu laty z Przybyszewskim: nieustanniecytował, ale podobno nikt nigdy nie widział go czytającego cokolwiek. Nawetnie wiem kto to jest Hausner. Oczywiście znam austriackiego malarza o tymnazwisku, który umarł przed paru laty i był reprezentantem neo-manieryzmu, do którego i ja bywałem czasami zaliczany, pamiętam także takie nazwisko z Sanoka i może nawet ze szkoły, ale z niczym już mi się nie kojarzy, co oczywiście nie świadczy o niczym poza moją niewiedzą, a już w żadnym wypadkuowym Hausnerze, na temat którego zbiera Pani informacje. Oczywiście w tejchwili już wiem, że to jakiś sympatycznie wyglądający pyzaty polityk iposeł, bo po przeczytaniu maila od Pani zajrzałem do internetu. NA TYMWYCZERPUJE SIĘ MOJA WIEDZA - PRZYSIĘGAM! Naprawdę nie czytam gazet inaprawdę nie oglądam wiadomości telewizyjnych, zaś radiowych używamwyłącznie w charakterze budzika o godzinie 7, nie wysilając się by cokolwiekprzyswoić z tego co dobiega do moich uszu. Nie twierdzę, że jestem głupi,ale jestem kompletnie niedoinformowany na skutek braku zainteresowania tymco się dzieje w świecie ludzi ubranych w garnitury. Zainteresowanie politykąod strony kibicowania, uchodzi za standardowe zajęcie całej populacji, alejak widać mam psychikę pustelnika. Ostatni raz oglądałem dziennik telewizyjne, Euro News i CNN oraz czytałem Gazetę Wyborczą jeszcze za życia mej żony i robiłem to dla towarzystwa. Ona siadała przed telewizorem i czytała Gazetę, więc i ja to robiłem. Howgh, jak powiadają Apacze!
Beksiński
(...)
From:
To:
Subject: Re: okropny, dziwny, dzień
Date: 07/31/2003
Co czuję? Pani domniemania w tej kwestii być może sprawdziłyby się w wypadku kogoś w rodzaju Van Gogha, który malował obraz przez godzinę czy dwie. Ja piłuję rzecz czasami przez 3 tygodnie (czasami szybciej, ale nie szybciej niż przez tydzień - z reguły zależy to od ilości wydarzeń jakie mi w tym przeszkadzają). Odczuwam oczywiście czasami uczucie zadowolenia, że coś mi się udało, ale najczęściej zadowolenie to wynika z faktu, że mam to w końcu z głowy i mogę zabrać się za coś innego. Obrazów sprzedawać nie lubię i gdybym urodził się człowiekiem majętnym na tyle, by nie być zmuszonym do zarabiania na skromne życie, to na pewno nie sprzedawałbym ich w ogóle. Jestem facetem, który maluje dla siebie i każdy obraz maluję dla siebie. Kreacja obrazu nie ma nic wspólnego z seksem, a jeśli, to raczej z upierdliwym i męczącym płodzeniem potomstwa, które jednak jest moim potomstwem i najchętniej zostawiłbym je sobie. Na komórkę, znalazła mnie jakaś dziewczyna z TV4 i mękoliła bym wypowiedział się w sprawie Doroty Nieznalskiej. Już raz, przed 3 miesiącami wypowiadałem się w POLSACIE w stylu, że chyba sędzia nie okaże się idiotą, ale sędzia okazał się idiotą, więc tym razem TV4 coś chciało. Wykręcałem się jak mogłem, bo cóż jeszcze oryginalnego można w tej sprawie ze siebie wydusić, ale przyszli o godzinie 14, miało to pójść w dzienniku o 21 ale nie poszło i dobrze. Potem facet z radia. W końcu prawie w ogóle nie miałem szans na malowanie. Dziś za chwilę przyjedzie pan Krzysztof złota rączka i przez cały dzień będziemy walczyć w kawalerce: on fizycznie, a ja psychicznie. Jutro wpołudnie jacyś entuzjaści ze Szczecina. Dlatego malowanie obrazu trwa takdługo. Bolą mnie dziś cholernie krzyże i nie daję już rady siedzieć przykomputerze, a muszę jeszcze poprawić co najmniej 300 aliteracji, które naskutek mojej dysleksji wprowadziłem w ten tekst. Pięknie pozdrawiam Beksinski PS: Moje ostatnie zdanie bez poprawek wygląda jak niżej (kopiuję):Bla.onmie dzis,, chonlenie krzyzze ini e Daje.... jux.. rdya sieddi ec przy kmoputerye, a musze jesyczeece porpawicconajm,nieje 3)) aliteracx hloioe na s,kitek mokjej dyslekesji nwpreowadzi9lemw ten teksdty. Wesoło co? Pisanie to dla mnie niestety tortura.
(...)
From:
To:
Subject: Re: Jutro Kraków
Date: 08/01/2003
A dlatego upierdliwe, że wcale nie kocham stać przy sztalugach na obolałychnogach, czy nawet siedzieć z bolącym kręgosłupem. Poczucie spełnienia jesttakie same jak przy budowie willi z parkiem, basenem i kortem tenisowym wwarunkach polskiego partactwa i nieterminowości. Chcę mieć obraz, podobniejak ktoś chce mieć tą willę i na końcu go mam: nie taki jaki sobiewymarzyłem, lecz nieco "w bok", wymęczony i czasami wręcz znienawidzony,przy czym pamiętając jak wyglądał zamysł, widzę na skutek przemęczenia(krzywa Kraeppelina!) tylko niedoróbki, a nie osiągnięcia. Zmaltretowanyjestem psychicznie do granic możliwości całą tą robota i oczekiwaniem naefekt, sumą rozczarowań i kompromisów które musiałem zawrzeć z własnąnieumiejętnością i możliwościami materii: w basenie żaby i liście, na korciesłońce w oczy, dach w willi od razu przecieka, podłogi trzeba było zrobićdębowe, a nie bukowe, drzwi się zdeformowały i nie chcą się domykać i takdalej. Tak to wygląda. W opinii Pani powinienem unosić się na obłoku wuczuciu twórczej euforii. Kobieca egzaltacja!!! Pięknie pozdrawiam
Beksiński
(...)
From:
To:
Subject: Re: polskie filmy
Date: 08/16/2003
Ja w ogóle słabo znam kino. Kiedyś było inaczej, ale potem, gdyzrezygnowałem z nadziei, że zostanę reżyserem, przestałem się niminteresować. Konratiuka chyba poznałem raz u Wańka, ale nie jestem tegopewien. Pamiętam doskonale jeden film, który kojarzy mi się z jegonazwiskiem ale nie wiem czy właściwie. Film ten oglądałem kilka razy, bomnie urzekł, ale za cholerę nie pamiętam tytułu. Jacyś dwaj menele chcąprzelecieć się LOTem i realizują swój pomysł. To jak Kondratiuk (wg Paniopisu) mieszka jest dla mnie PRZERAŻAJĄCE, podobnie jak zapewne byłoby dlaniego moje mieszkanie. Gdy ostatnio Dmochowski zobaczył moją kawalerkę inaufbau, prychnął że wygląda na mieszkanie technika budowlanego, a niemieszkanie artysty. No cóż: w Sanoku miałem pracownię bardziej w stylu"artysty", chociaż także nie kolekcjonowałem antyków, ale przynajmniej byłazagracona. Mam jak widać upodobania technika budowlanego. W końcu zwykształcenia jestem czymś podobnym. Najlepiej określił to jeden z reżyserówtelewizyjnych: "architektura łodzi podwodnej". Może dodałbym, że jeszczelepszym określeniem byłaby architektura kabiny kosmicznej. Np. problemnierozwiązywalny: nawilżanie powietrza w zimie, gdy z powodu kaloryferówwilgotność spada do 11% i dostaję swędzącej wysypki od zbyt suchegopowietrza. Eksperymenty z elektronicznym precyzyjnym higrometrem iultradźwiękowym nawilżaczem, udowodniły, że w celu uzyskania wilgotności 40%,muszę wpompować w moje mieszkanie 14 litrów wody na dobę. Gdy to uczyniłem,to po trzech dniach moja żona dostała zapalenia spojówek, a w całymmieszkaniu osiadł "szron" (dokładnie tak to wyglądało) złożony z minerałów,które wytrąciły się z ponad 40 litrów kranówy zmiękczonej specjalnymproszkiem zmiękczającym. Potrzebne więc było 14 litrów wody destylowanej nadobę, której nie było jak i skąd w tych ilościach ściągać, co spowodowało,że zrezygnowaliśmy z nawilżania. Gdy założyłem klimatyzację, przekonałemsię, że pobiera ona z atmosfery i wypluwa na zewnątrz około 20 litrów wodydestylowanej na dobę. Natychmiast przyszedł mi do głowy pomysł z kabinykosmicznej. Kupuję mieszkanie pode mną, ustawiam tam gigantyczne zbiornikina wodę z klimatyzacji, którą w zimie pobiera urządzenie do nawilżania. Takjak ferma lisio-kurza. Lisy karmimy kurami, kury karmimy lisami, a futerka ijajka zabieramy sami. Moja idea: zrobić wszystko tak, by napędzało się samo,a ja leżałbym do góry brzuchem. Jak wiadomo idea perpetuum mobile igrafomania zawsze szły w parze, a ja uważam się za grafomana (piktomana) ijestem z tego dumny. Niestety przez całe życie wygląda to na wyścig zająca zżółwiem.
Beksiński
(...)
From:
To:
Subject: Re: onieśmielające stroje
Date: 09/21/2003
Chodziło mi w zasadzie o to, że nie przykładam wagi do niczego poza swoiścierozumianą funkcjonalnością, ale to chyba półprawda, bo druga połowę stanowiniechęć do szukania po sklepach i pospolite lenistwo w tym konkretniezakresie. Gotów jestem połowę albo nawet prawie cały swój czas, co ja mówię:cały swój czas i jeszcze więcej poświęcić na zdobycie komputera lub aparatufotograficznego akurat takiego o jakim marzę, ale to w co się ubieram i toco mam w mieszkaniu, jest wypadkową obu wymienionych na wstępie cechy megocharakteru. Gdybym miał mieć mieszkanie takie o jakim marzę (nieprawda: niemarzę o czymś takim jak mieszkanie) to byłoby to coś w rodzaju willi Billy Gates`a, z tym ze bardziej przypominało by wnętrze kabiny kosmicznej lublodzi podwodnej z jakiegoś Startreku. Migające wszędzie diody. Syntetycznegłosy. Posunąłbym skomputeryzowanie i wyposażenie w gadające roboty iautomaty do granic możliwości. Czuję w sobie w tym zakresie potrzeby małegochłopca. Colę miałbym w kranach, dostarczaną rurami wprost z wytwórni. Podobnie Hamburgery. Cyk i mam hamburgera! Dobry Boże: jak fajnie! Niejestem w stanie pojąć potrzeby gromadzenia antyków, mam jakąś skazępsychiczną na tym obszarze doznań. Niestety tego mieć nie mogę, a zresztąmoże, gdyby mnie nawet było stać, to byłoby mi szkoda czasu naorganizowanie tego wszystkiego i pozostałbym przy funkcjonalnym stereotypie. Pana Irka zatrudniłem w wyborze obić wyłącznie z lenistwa. Podobniezatrudniam panią od sprzątania i panią od gimnastyki, by mi kupiły np.szorty lub prześcieradła - nawet nie wiem, gdzie się to kupuje. Podobny byłmój syn. Nawet miał jakąś dziewczynę w Krakowie, która została pomazańcem odkupowania mu odzieży, bo on chyba nie miał o tym pojęcia. Z tym, że on byłbardziej skrajny ode mnie, bo ja jednak nie włożyłbym na siebie czasemjakiejś szpanerskiej koszuli, gdyż mam skłonności mimetyczne, a on nie miałw ogóle osobistej opinii w tym zakresie: wkładał na siebie to co mu kupiłata dziewczyna: jechał na zakupy odzieżowe do Krakowa. Goście. Z gośćmi jest tak: Przez cały dzień nikt nie dzwoni. Cisza i myślę,że już umarłem lub unoszę się w balii w centrum olbrzymiego, jak oceanjeziora. Nie widać brzegów, szare niebo i szara woda, łącząca się nahoryzoncie z niebem. Wchodzę do WC. Ledwie zacznę z niego korzystać, dzwonidzwonek do drzwi na dole i równocześnie dzwonek do drzwi na górze, dzwoniąnaraz oba telefony: komórka i stacjonarny, słychać z komputera, że spłynąłjakiś mail, a do okna zaczyna dobijać się facet, który skacząc naspadochronie zawisł na 3 piętrze. Wybiegam jak oszalały, podciągającspodnie, ale telefony i dzwonki już ucichły, w poczcie spłynął spam: bigerharder better o tym jak mam powiększyć swoje wdzięki, a facet naspadochronie obsunął się na wysokość 2 piętra i dobija się już do sąsiadów. Następuje ponownie cisza. Coś jak w filmie "Żółta łódź podwodna": gonitwa zaplecami, która znika w momencie, gdy obrócić się do niej przodem. Podobniegoście: nie atakują mej samotności nieustannie lecz falami, na podobieństwoekonomicznych cykli Kondratiewa. Trudno włączać non stop sekretarkę, boodbijają się od niej czasami bez słowa ci, z którymi powinienem lub chciałbymporozmawiać. Pięknie pozdrawiam
Beksiński
(...)
From:
To:
Subject: Re: horror
Date: 10/25/2003
Mój syn wyznawał ideę, że ta forsa, którą trzyma w kieszeni to jego forsa, a wszystko inne to abstrakcja. Ta idea niewiele różni się odmoich poglądów. Gdy coś zarobię, to i tak zaraz wydaje na coś, co wcale niejest mi potrzebne. Zarówno stan posiadania jak i ubóstwa, przerabiałem nawłasnej skórze wielokrotnie. Zapewne przez całe życie usiłuję sprostać pewnej idei z mego wczesnego dzieciństwa, gdy myślałem, że całe zasoby finansowe mego ojca znajdują się w jego niezgłębionej - jak mi się wydawało - portmonetce. Co miesiąc dostawałem jakąś tam groszową sumę, która wydawałem na naboje do straszaka i wiatrówki (byłem dziecięciem o potrzebach militarystycznych, poza tym trzeźwo oceniałem, że lody i tak zafunduje mi jakaś ciocia) oraz raz w roku całe 5 zł za dobre świadectwo. Gdy raz zapytałem ojca, ile pieniędzy posiada w pularesie, odpowiedział, że nie wie. Stało się to moim cichym marzeniem: nie wiedzieć, ile się ma forsy. Świadomość tego, że ojciec nabyć może sobie - o ile zapragnie - tak nieprawdopodobną ilość naboi do straszaka, że cała rodzina ogłuchnie od kanonady, była wręcz upajająca. Nie zostawszy Billem Gatesem, staram się wszelako zachowywać z pozoru luzacki stosunek do strony finansowej: forsa jest w kieszeni. "Nie wiem" ile jej posiadam, ale gdy zaczyna jej brakować, to dopiero wtedy zaczynam się martwić i usiłuję jakoś skołować kasę, po czym znowu następuje Eldorado. Swoją drogą, że jakoś tam podświadomie czuwam nad stanem własnego posiadania i kupienie nowych spodni czy skarpetek uważam za lekkomyślność, natomiast gdy tylko w jakimś sklepie ukazał by się zegarek na rękę, będący zarazem telefonem, radiem, urządzeniem radiolokacyjnym i komputerem do ściągania i odtwarzania plików MP3, aparatem fotograficznym,oraz posiadający trzy cyferblaty, tak że zorientowanie się, która jestgodzina, wymagałoby sporej sprawności manualno intelektualnej i orlegowzroku, a zaprogramowanie całości tak by funkcjonowała, zajmowało by całydzień, natychmiast bym go nabył, a po dwóch dniach wspaniałej zabawy wrzuciłdo szuflady i zapomniał, no bo zwykły zegarek jest wygodniejszy. O Jezu -zaraz przychodzi pani Kupcowa do sprzątania. Będzie miała dziś sporoproblemów ze zmyciem Pepsi Max z szafek futryn i drzwi. Pięknie pozdrawiam
Beksiński
(...)
Top
From:
To:
Subject: Re: nieprawidłowa prawidłowość
Date: 10/26/2003
Boże: znowu ta opowieść o coli dzięki której puszczają śruby. Gdy wewrześniu gościłem szwedzkie małżeństwo takich jak ja starców, to ich okrzykizgrozy na moją strategię żywieniową i wszystko co tylko miałem w lodówcepamiętam do dziś. Musiałem po nich wszystko raz jeszcze myć, bo detergentjest niezdrowy, pepsi to zgroza, gdyż jest tam kwas fosforowy, a kwasfosforowy rozpuszcza rdzę. Boh ty moj! Kwas fosforowy rozpuszczarzeczywiście rdzę i jest do tego celu powszechnie używany w przemyśle, aleagresywniejszy od niego kwas solny też rozpuszcza rdzę. Używałem - jakofacet, który lutował przed laty rzeźby z blachy - jednego i drugiego kwasu. Znam bajki o tym, że zardzewiała łyżeczka włożona do coli, na drugi dzieńbyła jak nowa. Kto i po co wkłada zardzewiałą łyżeczkę do coli i gdzie ulicha spotkać można w przyrodzie zardzewiałą łyżeczkę. Ja takiej niewidziałem. Stalowych łyżeczek po prostu nie ma. Wiem natomiast i to nie jestbajka, że ilość kwasu solnego który w tej chwili ma pani w swoim żołądku,pozwoliłaby na odrdzewienie dwóch metrów żelaznego ogrodzenia w parku ijakoś Pani z tym żyje i nawet maluje sobie ściany. No dobra: rzeczywiściejadałem za życia mej żony sosy lepsze niż Uncle Ben`s i wołowinę lepszą niż"Wołowina we własnym sosie" (PN-A-82022-1998, panu Krzysztofowi polecamzawsze skontrolować normę), ale i jedno i drugie jest najlepsze z tego comogę mieć szybko i pod ręka tak, aby przygotowywanie jedzenia wraz zezjedzeniem, nie zajmowało mi więcej niż kilka minut czasu. Poza tym degustibus non est disputandum. Zapewne nie uwierzy Pani lub powie, że robięsobie jaja, ale osobiście znam ludzi, którzy uwielbiają nawet takiepaskudztwo jak kuchnia śródziemnomorska, te wszystkie ohydne frutti di mare(czy jak się toto pisze), kraby, langusty, krewetki, ostrygi w końcu nawetryby. Zwykle, gdy na jakimś filmie widzę to na straganie lub na stole,zamykam oczy i czekam słuchając dźwięku, czy już przestali to pokazywać - dotego stopnia budzi to moją odrazę. Pamięta pani tego komisarza policji zfilmu Hitchcocka, który jadł sandwicze w pracy, bo jego żona chodziła nakursy gotowania w stylu kuchni francuskiej i robiła supdepółasą? Ja jestemtakim facetem jak on. Wzdrygam się na samą nazwę kuchni francuskiej. Tojedna z przyczyn, że nie lubię turystyki. Na dodatek te opowieści, żewołowina to nowotwory i choroba szalonych krów, a ryby to samo zdrowie...Akurat właśnie ryby można za oknem wieszać zamiast termometru, bo tyle wnich jest rtęci. Oczywiście nie dlatego ich nie jem - po prostu odczuwam doryb odrazę, wprawdzie nie tak mocną jak do krabów i krewetek ale jednak. Zkolei ze wszystkiego co podaje się u nas, najbardziej nie lubię grzybów ikrwawego steku. W nader rzadkich momentach gdy jestem w restauracji, a dowyboru jest tylko wołowina, proszę kelnerki by kucharz piekł ją dwa razydłużej niż normalnie, a potem proces ten powtórzył, a potem jeszcze trochę,aż do momentu gdy będzie się już wstydził tego co upiekł, bo wtedynajprawdopodobniej dam radę zjeść to ze smakiem. W przeciwnym wypadkuzostawię na talerzu. Ja w końcu też mam swoje upodobania, których nikomunie narzucam, natomiast mnie wszyscy wokoło nieustannie pouczają, żeodżywiam się źle i mam zły gust. Oczywiście wiem, że mam gust prymitywny alenie pretenduję do znawstwa w tym zakresie. Przykrą i upokarzająca czynnośćjedzenia, lubię odwalić jak najszybciej i z jak najmniejszym wysiłkiem. Sos Uncle Ben`s (mówię o "Tajskim Chili" i "Seczuańskim Chili", bo inne mirzeczywiście mniej smakują) nie jest najlepszym sosem, jaki mógłbym sobiewymarzyć, ale jest całkiem fajny i mój stereotypowy obiad składa się zpokrajanej w kostkę wołowiny w sosie własnym z sosem tajskim lubseczuańskim. Stosunek: dwie puszki wołowiny na cztery małe lub trzy dużesłoiki sosu Do tej mieszaniny dodaję garść pieprzu i sporo gałkimuszkatołowej. Wystarcza to na cztery obiady. Gotuję ryż Uncle Ben`s wtorebkach i mój obiad to pół torebki ryżu i - zapasu mieszaniny opisanejwyżej, którą ochrzciłem mianem "Przysmak Beksińskiego". Ryż też gotuje naraz 2 torebki i wystarcza na 4 razy. Znajoma lekarka powiedziała mi, że podwóch dniach przechowywania w lodówce żywność staje się bezwartościowa, aponieważ staram się korzystać z rad fachowców, to trzymam najpierw wszystkow lodówce przez trzy dni, aby już na pewno było bezwartościowe i dopierowtedy przystępuję do konsumpcji. Niestety nie zmniejszyło to mej wagi. Dieta zawsze jest wyrzeczeniem - jaka by ona nie była. Poza tym odchudzanie się w moim wieku, zaczyna się od szyi i oczu. Zwiotczała skóra, pomarszczona szyja i wygłodniały wzrok. Pamiętam sprzed lat jakiś odcinek Porucznika Columbo, w którym aktor Louis Jourdan grał rolę smakosza-mordercy zabijającego przy użyciu ryby Fugu. W jego oczach widać było ile wysiłku wkłada w odchudzanie się i gdyby tę rolę grał Bikont, wszystko byłoby na swoim miejscu, a tak był to chyba ironiczny dowcip. Aha, aha. Przepraszam za chaotyczny tekst ale teraz dopiero zauważyłem w Panimailu zapytanie dlaczego robię zapasy. Wołowinę kupuję zazwyczaj z rocznym lub półtorarocznym terminem ważności i cały zapas trzymam w lodówkach, a mam ich obecnie aż trzy ogromne. To wynika stąd, że nie mam samochodu i nie cierpię robić zakupów. Kupuję wszystko co się da en masse i kontrolując terminy ważności zjadam planowo. Do Mc Donald`s mam pół kilometra i gdy leje deszcz, jest ślisko, lub (co najczęściej) nie chce mi się przerywać pracy, to tam nie idę. Z Mc Donald`s korzystam gdy akurat jest termin obiadu (dla mnie to godz. 12 - 12:30) a ja załatwiam coś w mieście czy gdzieś obok Mc Donald`s. Do domu zamawiam czasami pizzę, byle bez ryb i pieczarek, oraz z rzadka KFC. Poza tym jadam tez gotowe obiady odgrzane w mikrofali. Zraz w sosie własnym z kaszą firmy NASZA KUCHNIA, jest nawet fajny, tyle że dodane tam buraczki były już raz zjedzone - widać inaczej się nie da. W końcu prowadzę kuchnię staregokawalera - wszystko jednak jest na razie lepsze niż gospodyni domowa (vide: proces Bardell contra Pickwick), a gotować sam sobie na pewno nie będę, mimoiż umiem: szkoda na to czasu. Pięknie pozdrawiam
Beksiński
(...)
From:
To:
Subject: RE: a jednak brak
Date: 11/12/2003
O co walczy Henricot. Mój Boże - nie mam pojęcia! Mogę mówić o sobie i mogępowiedzieć generalnie. Generalnie każdy walczy z własnym brakiem talentu iumiejętności, bo (pomijając reklamę i plakat) wcale nie jest tak, żetrudność realizacji polega na wymyśleniu tego co to dzieło będziedemonstrować. Tak nie było nawet w tym okresie gdy powstawały dziełarenesansu czy dawniejsze, mimo iż mecenas stawiał sprecyzowane wymagania. Wymyślić temat i scenę ( sic: pomijam tu reklamę i plakat!!!) każdy idiotapotrafi. Problem polega na tym jak to zrealizować i na ile w trakcierealizacji trzeba będzie odstąpić od pomysłu pierwotnego, bo nie potrafimyzrealizować tego co chodziło nam po głowie lub dlatego, że to co jużczęściowo namalowane, zaczyna żyć własnym życiem i podsuwa inne sposoby narozwiązanie problemu. Rozwiązaniem problemu na pewno nie jest zrealizowanieprzesłania jakie oficjalnie niesie dzieło. Przesłanie to, o którym potembredzi się w prasie, a które nazywa się czasami "treścią obrazu", jestzaledwie mało ważnym pretekstem na użytek ludu bożego. Jest nieprawdziwaanegdota o tym jak papież wzruszony sonetami Petrarki, postanowił zwolnićjego lub jego wybrankę (nie pamiętam) ze ślubów zakonnych, a wtedy Petrarkanapisał do papieża, żeby się wstrzymał z decyzją, bo on ma jeszcze pomysły nakilka innych sonetów. "Tren dla ofiar Hiroszimy" Pendereckiego, wcale niebył pisany z tą myślą, ale przed jakimś międzynarodowym konkursem podsuniętomu w ostatniej chwili taki tytuł - czy jakoś tak, bo szczegółów nie znam. Jednym słowem: utwór jest dla twórcy czymś milion razy ważniejszym niżjakaś tam idea, której rzekomo służy. Czyli "wyświęcenie" Henricot, zapewneuzyskało tytuł po zakończeniu obrazu kiedy trzeba go było jakoś na użytek"ceprów" (góralskie określenie) nazwać. Pani skojarzyło się z perwersją izmysłowością, a jemu zapewne z numenem lub obrządkiem. Ja nie daję w ogóletytułów. O co walczył Henricoit nie wiem - może o formę, może o materięmalarską. Ja walczę głownie o formę i tu - moim zdaniem - udaje mi sięzwyciężać oraz o materię malarską i tu najczęściej przegrywam, gdyż daleko mido Henricot ale lepszy jestem o niebo od Picassa, który (jeśli idzie omaterię) paćkał jak kura pazurem, co oczywiście (pomijając mnie) nieoznacza, że Henricot jest większym malarzem od Picassa. Czy Wasza Wielmożność czai o co biegnie czy jeszcze nie? To wszystko nie jest aż takie proste, jak to widzą uczone panie profesor. To tak jak z porównywaniem Rembrandta do Halsa: Rembrandt kładł farbę wręcz bosko, a obrazy Halsasprawiają wrażenie, że spoiwem farby była dla niego margaryna Kama. Ja w teklocki jestem kiepściutki i przez siebie już nie przeskoczę. Myślę, żelepszy jestem w budowie formy. Co to jest za zwierzę, ta forma. Trudno to wparu zdaniach wyjaśnić. Wisi u mnie obraz, który "znawcy" oceniają jakokompozycję falliczną. Każdy musi się wypowiedzieć, żeby go broń boże nieuważano za idiotę co to ani be ani me ani kukuryku i z reguły tak sięwypowiada, a tymczasem (vide zdjęcia) obraz ten był w założeniu krzyżem, alew trakcie walki o formę, poziome ramie było zbyt przytłaczające dladelikatnej roślinności u dołu, po prostu zamykało sztywno przestrzeń u góry,więc je w końcu zamalowałem. Po ukończeniu obrazu i powieszeniu, zacząłemzbierać pochwały w stylu uczonych bredni o kompozycji fallicznej. OK.Niechże tak będzie. Jeśli komuś się wydaje, że w ten sposób zaczyna odbieraćcokolwiek z obrazu, to jego prawo. Ja nigdy NIE WIEM tego CO (w sensierzekomej treści) namalowałem, bo to mnie prawie w ogóle nie interesuje. Pisałem poprzednio, że malując obrazy przez ostatnie 20 lat, najchętniejposługuję się myśleniem zbliżonym do wariacji muzycznych. Chciałbym to przyokazji jakoś dokładniej wyjaśnić. W celu wykonania wariacji trzeba mieć ichtemat i albo musi być to bardzo prosty temat podany na wstępie, który każdyod razu zapamięta jak np. w Enigma Wariations Elgara, albo temat powszechnieznany jak swego czasu walc Diabellego w wariacjach Beethovena, czy teżobecnie, trzecia część 2 symfonii Mahlera w wariacjach (symfonii) Berio. Podobnie jest w jazzie. Improwizacji z reguły dokonuje się w oparciu opowszechnie znane standardy. Jeśli temat wariacji będzie nieznany, to prawienikt, poza wybranymi profesjonalistami, nie będzie w stanie podążyć zawariacjami i zgubi się już na początku. Tak więc tematem dla mnie jest zjednej strony idea obrazu i tego co przedstawia, jaka wykształciła się przezstulecia, a także z drugiej strony, najbardziej powszechne oglądy rzeczy. Tak więc z jednej strony będzie to ukrzyżowanie, portret, akt lub krajobraz,a z drugiej strony twarz, postać, chmury, drzewo etc. Temat komponuję wsposób konwencjonalny, ale formę nadaję mu już własną, co pomagać maodbiorcy w tym by nie zagubić tematu i podążyć za formą (o ile potrafi). Coto do oglądu rzeczy, to staram się nie zagubić w wariacjach kształtu, którywprawdzie odrealniam, ale nie do tego stopnia, by urwała się łączność zoglądem powszechnym. Czy cokolwiek w ten sposób Pani wyjaśniłem, czy tylko spowodowałem jeszczewiększą ciemność?
Beksiński
(...)
From:
To:
Subject: Re: Pełnia
Date: 08/31/2004
Nie. Z kotletami Abbelen koniec. Zje je pies pani Lidii. Jak mam czegoś dość, to mam dość i żadne nastroje ani pełnie księżyca tego nie załatwią. Niewiele znam poezji Miłosza ale jakoś do mnie nie przemawiała gdy na nią gdzieś natrafiłem. Potrafi mnie czasem głęboko poruszyć jedno krótkie zdanie jak np. sformułowanie "choćbym szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę" z psalmu chyba 23, czy jakiś stary wiersz o śmierci napisany przez kogoś pod tytułem Anna Kamieńska, który przeczytałem w jakimś tygodniku przed wielu, wielu laty z jakimś genialnym skrótem łączącym dzieciństwo ze śmiercią, czy nawet jakieś fragmenty angielskie i niemieckie, mimo iż nie znam języków ale znam te fragmenty. Myślę, że umiem tylko w ten sposób to odebrać. Czytanie całego tomu to jak wypicie 40 butelek słodkiego wermutu. Po tym niezrozumiałym porównaniu musi nastąpić wyjaśniająca je anegdota: Gdy pracowałem jako designer w fabryce, ludzie którzy pracowali tam we wspólnej sali biura projektowego, od czasu do czasu robili wspólne imprezy alkoholowo gastronomiczne. Ja się wykręcałem i mniemano iż to dlatego, że jako pracujący na pół etatu nie mam dostatecznej ilości kasy na składkę imprezową. Zafundowano mi więc w końcu taką imprezę w jakiejś wynajętej salce jednej z sanockich restauracji. Było chyba ze 20 półlitrówek czystej, na jakieś 12 osób. Bractwo siedziało wokół stołu, jakieś takie speszone i nieruchawe, ale pierwsze kieliszki spowodowały rozluźnienie, które przeszło potem w zbiorowe śpiewy. Dwie czy trzy dziewczyny odpadły po pół godzinie i ulotniły się po angielsku. Panowie przeszli z piosenek bieżących na repertuar partyzancki (wszyscy byli o ca 10 lat młodsi ode mnie i wojny nie pamiętali) przy czym trzeba było non stop pić. Do zakąszania była tylko kiełbasa typu mortadela i bałem się już, że się porzygam. Coraz bardziej pijany domagałem się nieustannie proszącym głosem o kiszone ogórki do zakąszania zamiast tej cholernej mortadeli, ale ich w tej restauracji nie mieli. Dwóch czy trzech osunęło się pod stół. Ja wytrzymałem do ostatniej kropli ale byłem zalany w trupa. Potem po pijanemu poszedłem jeszcze w towarzystwie na strzelnicę i we własnym mniemaniu, wygrałem swą celnością, półmetrowego siedzącego kota z gipsu, pomalowanego na złoto i z czerwonym oczami. Widziałem już oczyma zalanej w trupa wyobraźni, jak stawiam tego paskuda w swojej pracowni, a miałem wtedy pracownię bardziej "artystyczną" niż dziś. Niestety kierownik strzelnicy był innego zdania i doszło nawet do awantury. No nic. To była dygresja w dygresji. Na drugi dzień wszyscy w pracy byli bladzi z podkrążonymi oczami, a niektórzy biegali co chwila do kibla i rzygali. Rozpocząłem więc "pracę u podstaw" i zacząłem wykład na temat czy takich spotkań nie można byłoby organizować bardziej "kulturalnie", nie przy czystej lecz przy winie, a może i nasze panie by wtedy od nas nie uciekały i w ogóle. Zaproszono mnie więc po jakimś czasie na kolejną imprezę, która miała stanowić spełnienie moich postulatów. Wchodzę do wynajętej restauracji, a tam na stole stoi 40 butelek słodkiego wermutu Istra. Mistrz ceremonii udaje się na zaplecze i z tryumfalną mina przynosi półmisek pełen kiszonych ogórków i zwraca się do mnie słowami: "mistrzu, są tym razem ogórki". No i "kulturalnie" wykosiliśmy te 40 butelek słodkiej Istry pod kiszone ogórki. Od tej pory już starałem się nikomu niczego nie doradzać. Pięknie pozdrawiam
Beksiński
(...)
Książka "BEX@. Korespondencja mailowa ze Zdzisławem Beksińskim" - Liliana Śnieg-Czaplewska - oprawa miękka - Wydawnictwo PIW. Książka posiada 224 stron i została wydana w 2005 r.